Patrzę na Szlajfera
Pamiętam go, szczupłego drobnego czarnowłosego chłopaka,
który stojąc przed sądem komunistycznej PRL cichym głosem składał
zeznania. Na salę sądową trafiłem niestety w ostatnim dniu słuchania
oskarżonego Henryka Szlajfera,
więc niewiele mogę powiedzieć o czym mówił. Tak naprawdę pamiętam
wyjaśnienia Wiktora Góreckiego, który grzecznie odpowiadał na wszystkie
pytania towarzyszki sędziego
przewodniczącej oraz chudego, wysokiego
prokuratora oraz gromkie dwudniowe, programowe przemówienie Adama Michnika. Pamiętam jeszcze, jak wpatrywałem się w
przystojną, zgrabną dziewczynę, Barbarę Toruńczyk, która w ogóle odmówiła składania wyjaśnień.
Byłem jedynym obserwatorem na tej sali naprawdę z zewnątrz.
Widownię stanowiły przede wszystkim rodziny oskarżonych oraz kilku
funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa,
fachowo obsługujących cztery duże magnetofony szpulowe. Dostałem się na
tę salę fuksem, bowiem dowiedziałem się, że w Okręgowym Zarządzie
Studenckim ZMS
leży niewykorzystana przepustka. Nikt nie zainteresował się możliwością
zobaczenia tego wydarzenia. Tylko ja. Wziąłem pismo z uczelnianego
Tygodnika “Sigma” i na jego podstawie otrzymałem cenny dokument,
uprawniający do zasiadania w ławach widzów.
Teraz po 40 latach, dokładnie w rocznicę Marca’68 czytam w dzienniku “Polska” krótki tekst Grzegorza Rzeczkowskiego:
Szlajfer, który przez ostatnie kilkanaście miesięcy był
dyrektorem archiwum MSZ, ostatni raz przyszedł do pracy w piątek.
Dokładnie w 40. rocznicę historycznego wiecu na Uniwersytecie
Warszawskim, który studenci UW zwołali w obronie jego i Adama
Michnika.Obaj zostali wówczas relegowani z uczelni za udział we
wcześniejszych demonstracjach. Wiec zapoczątkował falę studenckich
protestów, która rozlała się na cały kraj.O powodach swej decyzji Henryk Szlajfer nie chce rozmawiać. –
Odchodzę na własną prośbę – ucina. Nie jest jednak tajemnicą, że
Szlajfera nie satysfakcjonowała praca na obecnym stanowisku.Do archiwum
MSZ trafił pod koniec 2006 r., prosto ze stanowiska szefa prestiżowego
departamentu Ameryki. Decyzję o odstawieniu go na boczny tor podjęła
ówczesna szefowa resortu Anna Fotyga.Była to część PiS-owskich zmian w
MSZ, które miały na celu wyeliminowanie ludzi z “korporacji Geremka”. A
Szlajfer, który przyszedł do resortu latem 1993 r., był jednym z jego
współpracowników.W swej karierze dyplomatycznej był ambasadorem RP przy ONZ, OBWE
i Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Gdy w 2005 r. miał zostać
ambasadorem w Waszyngtonie, “Wiadomości” TVP oskarżyły go o współpracę
z SB. Choć zarzuty się nie potwierdziły, Szlajfer został w Polsce.Według naszych informacji po zmianie rządu Szlajfer, który
cieszy się opinią znakomitego fachowca od spraw amerykańskich i
bezpieczeństwa międzynarodowego, liczył na powrót z zesłania (archiwum
MSZ znajduje się na obrzeżach Warszawy) i objęcie stanowiska dyrektora
któregoś z ważnych departamentów w resorcie.A przynajmniej większego
wpływu na kwestie związane z tarczą bezpieczeństwa, w czym był
specjalistą. – Takiej propozycji jednak nie otrzymał. Poczuł się
niepotrzebny i stąd decyzja o odejściu – mówi jeden z pracowników MSZ.Szlajfer, który obronił rozprawę habilitacyjną, zajmie się teraz
pracą naukową w Instytucie Ameryk i Europy UW oraz w Instytucie Studiów
Politycznych PAN
Tyle nasza kochana demokratyczna i wolna prasa.
Wtedy w lutym, marcu 1969 r. stałem na dość ponurym korytarzu sądowym i
patrzyłem, jak dwóch milicjantów wyprowadzało skutego kajdankami
Henryka
Szlajfera, oskarżonego w procesie – jak to się wtedy oficjalnie
mówiło – Michnika, Szlajfera i innych (ci “inni” to właśnie Barbara
Toruńczyk, do której skrycie wzdychałem oraz Wiktor Górecki).
Za konwojem wybiegł ojciec Szlajfera,
przygarbiony troską, z niezwykle smutnym wyrazem twarzy i starał się
dogonić konwój, wołając: “Czy czegoś potrzebujesz?”. Syn odkrzyknął:
“Tak,
mocnych papierosów, dużo mocnych papierosów, Gaulloise’ów. Bez filtra!!!”. I zniknął z konwojującymi go milicjantami za zakrętem, prowadzącym ku klatce schodowej.