Splot mam do luftu, może…
Gdy przed laty czytałem prozę Tadeusza Borowskiego, wywarła na mnie ona wrażenie piorunujące. Jej lakoniczność podziałała na mój splot słoneczny jak stalowa obręcz. Pozostała mi pamięć owego ucisku i stanu – za przeproszeniem – oberwania bebechów.
Po obejrzeniu w Teatrze Studio spektaklu Marka Fiedora "Bitwa pod Grunwaldem" według prozy pisarza czułem się dziwnie lekki i niezbyt rozsądnie zadowolony. Po prostu, tak jak po wysłuchaniu opowieści o grupie mężczyzn, połączonych wspólnym losem obozu dla dipisów (displaced persons), nie zagrożonych już okrutną wojną, ale jeszcze nie całkiem wolnych. Opowiedziano mi też, pokazano
– historię miłosną z tragicznym finałem.
I tyle? Niemożliwe! Co się stało? Mój splot słoneczny przestał działać, z wiekiem zanikły jego reakcje na ścinające z nóg emocje? No niedobrze, cholera.
Przecież spektakl był naprawdę rzetelnie wyreżyserowany, aktorzy
prowadzeni pewną ręką zagrali tak, jak mieli zagrać, scenografia Niki Jaworowskiej była wręcz perfekcyjna w swojej prostocie i funkcjonalności, a muzyka Tomasza Hynka byłą jak najbardziej a propos.
A tymczasem na widowni siedział taki łysy grubas, wsłuchiwał się i wpatrywał tak, że pień mózgowy mu się rozgrzał do białości, a rzeczony splot (brzydziej zwany też trzewnym) się rozplótł i spleść się nie chciał, ani dać się ścisnąć obręczą porażenia emocjami.
Aktorzy nader umiejętnie stworzyli sceniczne postacie: Dominik Bąk –
Cygana, złodzieja, cwaniaka i jęczącego hipochondryka, student Akademii Teatralnej, Krzysztof Skonieczny – dość chwiejnego, zagubionego faceta, nagle i ponad miarę doświadczającego niespodziewanej miłości do żydowskiej dziewczyny, uciekinierki z Polski, szukającej swojego miejsca w nieprzyjaznym świecie, Piotr Bajor – profesora, nieco roztargnionego, pełnego dobrej woli i niewinnego specyficzną niewinnością intelektualisty. W roli kapelana obozowego
wystąpił Stanisław Brudny, który – po prostu – nie potrafi źle zagrać i nawet wybudzony o 3-ej w nocy zagra jak należy, a nawet lepiej. To pewniak.
Jedynaczka wśród 10 mężczyzn – Monika Obara, dziewczyna-szatan i naprawdę utalentowana aktorka jest w stanie absolutnie nadwerężyć mój i tak nietęgi układ nerwowy. Czuję bowiem całym organizmem, że ona ma instynkt aktorskiej i scenicznej bestii, a przy tym pragnę, aby dobrze grała,
bowiem ją bardzo nieobiektywnie lubię, jak tylko można lubić młode, obiecujące czarownice.
Ale tym bardziej, jako nieco lekkomyślny wielbiciel, mogę surowymi klapsami skroić jej artystyczną duszę. Monika Obara świetnie wygląda, znakomicie się rusza, ma dobry i wyrazisty głos i za jakiś czas gestem też nas oczaruje. Ona może dużo, bardzo dużo… .
W eksplodującej emocjami scenie, gdy stoi nago pod ścianą, przywarta do niej plecami wypowiada podniesionym, dramatycznie łamiącym się głosem długą kwestię, jakby adres do losu i świata. To ważny moment i pewnie ważna wypowiedź. Ale co ona mówi? Czy w czasie prób reżyser to rozumiał? No, ale on znał tekst i taka między nami zachodziła drobna różnica.
Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych spektaklach wyszło to znacznie lepiej.
Przesympatyczny Marek Fiedor, wspaniały rozmówca wyznał po premierze, że chciał zachować pewien dystans do opowieści, aby nie epatować tragizmem w sposób histeryczny. Dystans ten miał być odpowiednikiem wstrząsającej lapidarności prozy Tadeusza Borowskiego. Założenie całkiem słuszne.
Jak pokazać grozę indywidualnych losów oraz grupową mutację owej grozy, porażającej obozową zbiorowość.
Nie wiem, nie muszę znać sie na środkach scenicznego wyrazu i ich stosowaniu (co za ulga). Wystarczy mi, że je odbieram i chcę je widzieć, bo właśnie jestem widzem.