Wolter obserwuje

Drogami (lub jakby wolał współczesny autor – bezdrożami – choć to jawny fałsz), prowadzącymi z północy na południowy wschód, w tym właśnie kierunku zmierzał nieliczny orszak, można powiedzieć orszak niezbędny. Podążał w nim Wolter, kanonik bremeński, niosąc w sobie opis tak mocny jak i nowy, a tchnący wiecznymi prawidłowościami, które zmuszają ludzi do tajemniczego postępowania. Wiózł swą wiadomość do przyjaciela, który obiecał mu równie ciekawą co ważną nowinę, ilustrującą zjawiska, które były treścią ich życia.
Wolter chciał przekonać siebie, że interpretacją zjawisk nie trzeba kierować, iż mamy tu do czynienia z czystością samoistną i niezmienną. Tak myślał o tym, co zobaczył podczas pięknego przełomu wiosny i lata pod murami klasztoru świętego Magnusa.
Pojawiło się tam czterech mężczyzn i jedna kobieta, którzy spędzali długie godziny w dziwnych układach ciał, nadając członkom ruchy raz powolne i uroczyste, na zmianę z rwanymi i gwałtownymi. Przyciągnęło za nimi trochę próżniaczej gawiedzi, żartobliwie naśladującej muzykę, dostosowując jej rytm do urojonego tańca.
Zdarzenie, mimo gwaru podniesionych głosów miało przebieg spokojny, nawet nieco monotonny, przytłaczający uwikłaniem widzów i aktorów w sprawy niewyjaśnione. Kanonik zauważył nawet z pewną satysfakcją, że kobieta i mężczyźni strojni w kwiaty i szare, tanie płótno nie zapomnieli o dużych, ba – wręcz gigantycznych zapasach jedzenia i trunków. Jedli i pili z nieskrywanym zadowoleniem, nie przerywając charakterystycznych tanecznych ruchów.
Zdarzenie, mimo gwaru podniesionych głosów miało przebieg spokojny, nawet nieco monotonny, przytłaczający uwikłaniem widzów i aktorów w sprawy niewyjaśnione. Kanonik zauważył nawet z pewną satysfakcją, że kobieta i mężczyźni strojni w kwiaty i szare, tanie płótno nie zapomnieli o dużych, ba – wręcz gigantycznych zapasach jedzenia i trunków. Jedli i pili z nieskrywanym zadowoleniem, nie przerywając charakterystycznych tanecznych ruchów.
Zresztą oddając biologii fabularną sprawiedliwość, należy wspomnieć, że wszystkie konieczne potrzeby załatwiali nie przerywając ciągu wydarzenia, które dzięki temu stało się możliwe do zwięzłego opisania oraz późniejszych wielokrotnych interpretacji, dokonywanych z różnych pozycji. Wypowiadane przez nich słowa i urywane zdania (krzyczeli coś, jakby "anthecasmos" czy "enthusiasmos" może, ale chyba greki nie znali), wzmacniane wielorakością ruchów i czynności wydawały się mieć sens ostry i zapadający w duszę obserwatora.
Co pewien czas wydawało im się, że przekraczają Morze Czerwone, które jawiło się strumieniem krwi o cechach podczerwienionej substancji. Podnosili wtedy nogi, szybko podskakując lub nagle, jakby zorientowawszy się w powadze sytuacji – wolno i dostojnie stawianymi stopami zdobywali upragnioną powierzchnię. Czasami – to pewne – otwierały się nad nimi Niebiosa, odsłaniając widok złotych tronów z siedzącymi na nich świętymi postaciami, które dziwnymi gestami przywoływały piątkę szczęśliwców przed swoje oblicza. A, że gesty te były nieraz figlarne – ci z późniejszych badaczy, którzy stali nogami mocno na doczesnej ziemi zlekceważyli ten, a także inne o podobnej wymowie elementy wydarzenia.
Doświadczeni ludzie tamtej epoki doskonale wiedzieli, że niespożytość pląsów i czynności zaspokajająco-wypróżniających jest pozorna. Tak więc kanonik bremeński zauważył (bowiem na te momenty był szczególnie wyczulony – o czym wspomina się tu bez przekąsu), że mężczyźni kolejno padali i umierali. Jednak jeszcze przed taneczną śmiercią zrywali się do ostatniego wysiłku zmagając się z materią spożywczą i przestrzenią wyznaczoną przez zgromadzonych obserwatorów.
Ostatnia została kobieta.
Wolter odczuł wtedy przypływ złośliwego antyfeminizmu, uczucia nieco dwuznacznego, jeśli uwzględni się powołanie kanonika. I wraz z całą dwuznacznością wrażeń, wyniesionych spod murów klasztoru świętego Magnusa w Saksonii zbliżał się do bram Salerno.
Co pewien czas wydawało im się, że przekraczają Morze Czerwone, które jawiło się strumieniem krwi o cechach podczerwienionej substancji. Podnosili wtedy nogi, szybko podskakując lub nagle, jakby zorientowawszy się w powadze sytuacji – wolno i dostojnie stawianymi stopami zdobywali upragnioną powierzchnię. Czasami – to pewne – otwierały się nad nimi Niebiosa, odsłaniając widok złotych tronów z siedzącymi na nich świętymi postaciami, które dziwnymi gestami przywoływały piątkę szczęśliwców przed swoje oblicza. A, że gesty te były nieraz figlarne – ci z późniejszych badaczy, którzy stali nogami mocno na doczesnej ziemi zlekceważyli ten, a także inne o podobnej wymowie elementy wydarzenia.
Doświadczeni ludzie tamtej epoki doskonale wiedzieli, że niespożytość pląsów i czynności zaspokajająco-wypróżniających jest pozorna. Tak więc kanonik bremeński zauważył (bowiem na te momenty był szczególnie wyczulony – o czym wspomina się tu bez przekąsu), że mężczyźni kolejno padali i umierali. Jednak jeszcze przed taneczną śmiercią zrywali się do ostatniego wysiłku zmagając się z materią spożywczą i przestrzenią wyznaczoną przez zgromadzonych obserwatorów.
Ostatnia została kobieta.
Wolter odczuł wtedy przypływ złośliwego antyfeminizmu, uczucia nieco dwuznacznego, jeśli uwzględni się powołanie kanonika. I wraz z całą dwuznacznością wrażeń, wyniesionych spod murów klasztoru świętego Magnusa w Saksonii zbliżał się do bram Salerno.
(Obraz z 1349 r. "Biczownicy z Doornik")