Szybkie łącza
Kanadyjsko-polska artystka Hanna Haska w pierwszych minutach spotkania z dziennikarzem wręcza mu pokaźny zestaw kopii
recenzji, tekstów prasowych, swoich wypowiedzi i innych materiałów informacyjnych, poświęconych jej osobie oraz działaniom twórczym. Potem można już spokojnie oglądać jej znakomite prace.
Malarka, na szczęście, nie dysponuje rozbudowanym aparatem biurokratycznym, ani rzeszą specjalistów w zakresie
PR, marketingu i promocji, zorganizowanych w działy, oddziały i zespoły. A tekst o niej na pewno powstanie.
Natomiast takie poważne instytucje filmowe jak: Silver Screen (właściciel lśniących chromem multipleksów),
Gutek Film (posiadający bardzo interesujące kino „Muranów”) czy kino „Kultura-Rejs” (placówka o dużych tradycjach klubowo-studyjnych), na swoje utrapienie, trzymają w odwodzie wysoko wyspecjalizowanych
szamanów od PR i promocji, którzy czarują zamiast informować. Widać ulegli magii ekranu – jedni stosują długie ujęcia bez końcowego klapsa,a inni preferują szybki montaż, migając się mniej lub bardziej
rytmicznie.
Czarodziejka z Silver Screen roztoczyła przed zachwyconym dziennikarzem fenomenalną wizję majowego Europejskiego
Festiwalu Filmowego, mającego się odbywać w multipleksie przy ul. Puławskiej. Poinformowany pozostał sam na sam z owym zachwytem, bowiem mistrzyni magii, obiecawszy mnóstwo materiałów pisanych i fotograficznych,
po prostu znikła z horyzontu. Nie przekazała nikomu swojej obietnicy i zakłopotana osoba, odbierająca telefony w firmie, po krótkiej konsultacji oświadczyła, że nikt nic nie wie, włacznie z nieobecnym dyrektorem.
Jedyną atrakcją przygody z multipleksem była wizyta w kinie przy Puławskiej, a jedyną osobą, która wypełniła
rzetelnie zadanie okazała się szefowa tej placówki. Oprowadziła autora, opowiedziała o funkcjonowaniu obiektu, a w jej głosie można było usłyszeć odcień dumy z faktu, że oprócz widzów kinowych,
znajdują się nieprzypadkowi przybysze, szukający wrażeń towarzyskich bądź chwili odpoczynku w miejscowej kawiarni (podobno serwują w niej dobrą kawę), w barze czy w kawiarence internetowej. Niestety, temu ciekawemu
ujęciu zabrakło komendy „cięcie!” albo raczej puenty – zadziałały złe czary.
Firma „Gutek Film” znana jest ostatnio jako inicjatorka akcji w obronie praw autorskich przed internetowymi piratami,
ale nic mi nie wiadomo, aby zrezygnowała ze swojej podstawowej działalności, a zwłaszcza z posiadania niezwykle atrakcyjnego miejsca na kulturalnej mapie Warszawy czyli z kina „Muranów” (może się mylę?).
Wiele ważnych godzin spędziłem w salach tego kina – wiem, że bywają tam m. in. pokazywane spektakle Teatru TVP,
wiem też o ekscytujących spotkaniach z młodą sztuką np. z dokonaniami, cenionej przeze mnie Grupy Twożywo. Niechaj więc ktoś mnie, tępego pismaka oświeci, dlaczegóż to w ciągu 5-6 dni szef oraz specjalistka
w zakresie promocji nie byli w stanie dostarczyć żadnych materiałów, jak najobszerniej informujących o profilu i aktywności tak miłego mojej duszy miejsca, abym mógł je zaprezentować anglojęzycznemu
gościowi, który zawitał do Warszawy.
Takie właśnie pytanie ponawiam z bólem serdecznym, zadając je czarodziejom z kina „Rejs-Kultura”. Wycierałem
jeans’ami marki „Odra” fotele w tym przybytku od wczesnych lat 60-tych. A teraz Pani mi mówi, że bez wiedzy, pozwolenia, a chyba i obecności szefa żadnych informacji mi Pani nie udzieli. Mimo, że na wyraźną
prośbę przysłałem e-mail intencyjny z dołączoną v-card, zawierającą szczegółowe dane redakcyjne i osobiste (brakowało tylko aktu urodzenia i aktu ślubu).
Tymczasem szef nie ma czasu, gdyż za tydzień Święta Wielkanocne i „jajeczko” trzeba zorganizować. I mówi
mi to Pani w dobie szerokich pasm i szybkich internetowych łączy, technologii GPS, światłowodów i komunikacji bezprzewodowej oraz wielogigabajtowych skrzynek poczty elektronicznej, które pomieszczą dobre
i złe nowiny wraz z obfitą ikonografią ze wszystkich kin w Polsce. Wolne żarty… .
W działach marketingu, promocji i PR pracują przeważnie młodzi, sympatyczni, inteligentni ludzie – czyżby mieli
oni jakieś opory, dotyczące korzystania z nowych technologii? Zapewne nie. Podejrzewam, że powód owej komunikacyjnej kolizji jest znacznie bardziej prozaiczny i polega na nieumiejętności, niechęci bądź nie dostrzeganiu
potrzeby przygotowania kilku, regularnie aktualizowanych pakietów materiałów informacyjnych w formie elektronicznej (poczynając od zwięzłych notek typu agencyjnego dla prasy codziennej, a kończąc na wersjach
rozbudowanych dla publicystów, dysponujących większą powierzchnią, liczoną w kolumnach).
W opisany wyżej sposób szlag trafił mój sen o ważnych miejscach w życiu „filmowej” Warszawy. Anglojęzyczny
przybyszu – dawaj sobie radę sam, trzymam za Ciebie kciuki.
A tak przy okazji, między nami mówiąc, wydaje mi się, że szkoda
pieniędzy na taką kulawą komunikację proszę właścicieli i prezesów różnych firm. Ale w końcu – to Wasze pieniądze…
Artykuł ukazał się w "What’s up in Warsaw".