Sen o pomarańczowym misiu
Kto zna Warszawę, ten wie, jak wygląda zakręt tramwajowy z ul.Zielenieckiej na Most Poniatowskiego (przy Rondzie Waszyngtona), a kto nie był w tym mieście, to i tak orientuje się jak wygląda ulica, zakręt, most,rondo a szczególnie tramwaj. Wewnętrzną stronę zarysowanego przez tory
zakola – na jawie – tworzy płaszczyzna zatłoczona straganami bazaru,otaczającego Stadion Dziesięciolecia. W moim śnie natomiast, obszar wnajbliższym sąsiedztwie szyn, poprzecinany byl nieregularnie i dośćmalowniczo dużą ilością, prowadzących w dół schodków, zakończonychplatformami. Można było zejść na taki podest i znowu wspiąć się do górystopniami, po jego przeciwnej stronie. Z niektórych platform schody prowadziły jeszcze niżej, na ulicę, ciągnącą się pod wiaduktem.
Wyśniony przeze mnie, jadący od strony Pragi, pojazd szynowy był tramwajem starego typu (z lat 50-tych i 60-tych), z rozsuniętymi na stałe drzwiami.
Otóż, stałem wsparty o ich lewą framugę, zaledwie o stopę – dla
bezpieczeństwa – cofnięty od otwartej przestrzeni. Tramwaj brał zakręt z charakterystycznym zgrzytem kół i jechał tak wolno, że prawie
niezauważalnie. Po przeciwległej stronie drzwi, przy prawej framudze
ujrzałem młodą, szczupłą dziewczynę w dżinsach, w kurtce nieokreślonego koloru, z krótkimi blond włosami, sprawiającymi wrażenie nieuczesanego bezładu. Miała wygląd świeżo upieczonej studentki, przeniesionej w czasy mojego snu z końca lat sześćdziesiątych. Wdzięk współgrał z jej postacią tak naturalnie, że uśmiechnąłem się z sentymentalnym wzruszeniem, jakie nawiedza
50-latka na wspomnienie – a w tym przypadku – również na widok,
przypominający własną młodość.
Twarz jej nie była – na szczęście – zjawiskowo piękna tylko, po prostu,
urocza i sympatyczna. Dziewczyna przytulała do siebie i bawiła się,
przerzucając z ręki do ręki brudno-pomarańczowego misia przytulankę. Ale chyba nie pluszowego. W pewnej chwili wzięła zabawkę pod pachę i oswobodzoną w ten sposób ręką sięgnęła do kieszeni kurtki, wyjmując paczkę tanich papierosów i zapałki. Na chwilę znieruchomiała, jakby zastanawiając się nad czymś.
Tramwaj nadal brał zakręt ślimaczym, posuwistym ruchem. Dziewczyna lekko zeskoczyła na chodnik i przeszła kilka kroków, zrównując się ze mną. Z delikatnym, proszącym uśmiechem, wyciągnęła rękę, wręczając mi przytulankę w owym dziwnym, niemiłym kolorze. Wziąłem misia z
przeświadczeniem, że robię jej jakąś drobną przysługę. I rzeczywiście,
dziewczyna odzyskawszy swobodę ruchów zaczeła przypalać sobie papierosa, idąc wciąż obok tramwaju, który tylko nieznacznie ją wyprzedzał, jakby wykorzystując powolność jej kroków. Skupiona przecież była na manipulowaniu zapałkami i osłanianiu płomienia przed słabym zresztą, a właściwie wyimaginowanym powiewem wiatru. Jej prostą dotychczas drogę zagrodziły metalowe barierki, prowadzące ku wspomnianemu systemowi schodków. Zaczęła je pokonywać beztrosko zbiegając w dół na betonowe platformy, a następnie lekko
wbiegając, aby znów ukazać się na chodniku, którym można było dobiec do tramwaju. Paliła papierosa i uśmiechając się, machała ręką w moim kierunku.
Wszystko było jasne.Po prostu, wypali i bez trudu wróci do pojazdu,a ja
oddam jej dziwnego misia, niby-przytulankę.
Dziewczyna nie doceniła chyba ilości przeszkód do pokonania. Były one
wkomponowane w całe wnętrze zakola torów. Zbiegała więc i wbiegała, i była wprawdzie coraz bliżej końca swojej drogi, ale za to coraz dalej od powoli, jednak wciąż sunącego tramwaju, który zbliżał się nieubłaganie do prostej, prowadzącej na Most Poniatowskiego.
Zatrzymała się na krawędzi kolejnych napotkanych schodów. Może pomyślała, że jednak nie zdąży. Chyba udałby się jej pościg, gdyby zrezygnowała z luzackiego niezbyt spiesznego skakania ze schodka na schodek, a zamiast tych harców puściłaby się chyżym, młodzieńczym biegiem. Była taka smukła i zwinna. Ale ona jednak postanowiła nie zdążyć. Odrzuciła niedopałek papierosa, podniosła na mnie oczy w oddalającym się spojrzeniu, uśmiechnęła się po raz ostatni i wykonała nieznaczny, ale dostrzegalny gest, rozkładając ręce i wzruszając ramionami w niewinnej rezygnacji. Ot – po prostu – zdarzyło się, tak miało byc. A ja stałem patrząc na nią z żalem, że to już
po przygodzie, po spotkaniu, że i przypadek ma swój koniec.
W rękach trzymałem brudno-pomarańczowego misia. Spojrzałem na niego.
Rzeczywiście nie była to mięciutka i ciepła pluszowa przytulanka, ale
nadmuchany, gumowy zwierzak o tandetnym wyglądzie, kiepsko wykonany. Mógł służyc dzieciom do zabawy podczas kąpieli w wannie. Taki pływający miś…