Piotr Wójcicki – Długa Rozmowa
Witryna konserwatywna
Like
Like
Tweet
Tweet
+1
+1
youtube
youtube
RSS
RSS

Ostatni Sylwester w teatrze

Teatr Studio i jakaś niewielka salka prób, wieczór – 31 grudnia 2009 r. I my, w kameralnym gronie: Wiesiek Komasa z Giną, Marta Klubowicz z Fredem i Jola ze mną, później dołączyła do nas Irena Jun. Uczestniczyliśmy w kilku teatralnych nocach sylwestrowych, takich hucznych, tłumnych i gwarnych, ale przełom lat 2009/2010 postanowiliśmy uczcić odmiennie, ciszej, spokojniej w żywszym kontakcie z obecnymi na spotkaniu przyjaciółmi.

Było dużo luster, tak jakby salka prób połączona była z garderobą czyli znajdowaliśmy się w otoczeniu mocno teatralnym. Wino, jedzenie, rozmowy, żarty no i tańce na niewielkiej przestrzeni między pierwszym rzędem krzeseł, a garderobianymi stanowiskami.

Jola już wiedziała, że jest chora, a ja wiedziałem, że śmiertelnie i miałem świadomość, że jest to Jej pożegnanie z miejscem tak bliskim sercu, w którym spędziła prawie 40 lat życia. nie wiem jak mi się udało przetrwać tę zabawę sylwestrową, gdyż byłem przejęty bezgranicznym smutkiem i miałem wrażenie uczestniczenia w balu na Titanicu. Gina Komasa (dawniej w Spirituals and Gospel Singers) wkomponowała się idealnie oraz przepięknie w nastrój, intonując a capella czarne pieśni, chwalące Pana i Stwórcę.

I nagle weszła Irena Jun, którą wyściskaliśmy, posypały się życzenia, a Irena (dla Joli i bliskich przyjaciół – Gusia), spojrzawszy w odpowiednim kierunku zawołała: „Marta, Marta, Marta!”, gdyż Marta Klubowicz była gościem spoza Teatru Studio, ale gościem nader chętnie witanym.

I myślałem, że w tym miejscu niesłychanie się rozwinę i naopowiadam o wspaniałym, według mnie najlepszym przedstawieniu Marty „Kiedy rano”, w którym osiągnęła najwyższą formę swego aktorskiego kunsztu, że napisze o Ireny Jun świetnym monodramie „Kolacja u hrabiny Kotłubaj”, o energetycznej roli Wiesia w „Filozofii po góralsku”, o sztukach Freda Apke i że w ogóle poszaleję narracyjnie, ale jakoś nie mogę, bo przecież to był naprawdę ostatni Sylwester teatralny.

Kilka tygodni później zaczęło się ponad półroczne umieranie. Irena i Marta oraz wielu innych przyjaciół nie zapomniało ani przez chwilę o Joli, odwiedzali Ją w domu, w szpitalach, znosili teatralne plotki i nowiny, opowiadali o nowych przedsięwzięciach. I tak do końca…

Zrobiłem kilka zdjęć podczas tamtego spotkania, ale gdzieś mi wsiąkły. No, jak koniec, to koniec. Dam inne, zrobione przez kogoś mi nieznanego podczas wyjazdu do Kazimierza:

Jola Boniewicz – Wójcicka i Wiesław Komasa

Sen o Rio

Pogoda była nijaka, część drogi jechałem autobusem, resztę pokonałem pieszo i znalazłem się chyba na Kościelnej. Szukałem pani dyrektor L., miałem zapisane jej nazwisko, a nawet telefon i chciałem się spotkać, abyśmy wyjaśnili jakieś ważne kwestie sprzed lat, które chyba mnie męczyły, chociaż nie byłem spięty i zdenerwowany.

Stałem na piętrze, a właściwie przy balustradzie, okalającej klatkę schodową, zastanawiając się jak się ten element architektoniczny nazywa. Stały tam biurka, a wokół były pootwierane pokoje urzędników też z biurkami, bo niby jakżeby nie. Stałem i czekałem, az ktoś litościwie wskaże mi drogę do gabinetu dyrektor L. W pewnym momencie przyszła mi do głowy , w kategorii sennej, genialna myśl i spytałem przechodzącej obok dziewczyny czy na pewno pani L. tu pracuje? Tak, pracuje w tej instytucji, ale w innym jej biurze i podała mi adres jakiś, chyba  w okolicach Nowego Światu i Wareckiej czy sam nie wiem gdzie, może gdzieś na obrzeżach miasta np. w Wawrze?

Wybiegłem z Kościelnej i skręciłem w kierunku postoju taksówek na rogu Długiej i nie pamiętam jakiej. Mijałem restauracyjny ogródek, słysząc dziewczyny mówiące po portugalsku, ubrane w brazylijskie suknie z dekoltami. Rzuciłem w ich kierunku jakieś pełne sympatii zdanie i przyspieszyłem kroku. Usłyszałem za mną szybkie i drobne kroki oraz pytanie „Do you speak English?” bez „sir” przed znakiem zapytania. Potwierdziłem i wdałem się w dość bezładna konwersację o moim zachwycie kultura iberoamerykańską w ogóle i brazylijską tez, z pełnym poszanowaniem jej odrębności i przynależności do tradycji nieznanego mi języka portugalskiego w jeszcze bardziej nieznanej mi wersji brazylijskiej (pewnie się nawet taka wersja nazywa i od razu wiadomo, ze to po brazylijsku, którego nie ma).

Trochę mnie zirytowała piękna (bo taka była) rozmówczyni, że nie zareagowała na nazwisko: Joao Guimaraes Rosa ze wszystkimi odpowiednimi ptaszkami nad „a”. Dodałem z rosnąca złością: „No ten od Wielkiego Pustkowia” i jeszcze rzuciłem jak hasło „Soropita. Buriti” czyli tytuły opowiadań z cyklu „Corpo de Baile”, które dały pisarzowi światowy rozgłos.

„Dziwnych pisarzy pan wynajduje” – skwitowała moje erudycyjne wytryski. Pobiegłem do taksówki.

Stanęliśmy pod piętrowym budynkiem w owym hipotetycznym Wawrze. Tak, była tam dyrektor L., a może nie było jej, ale tak jakby była, gdyż miłe, uśmiechnięte urzędniczki z powodzeniem ją zastąpiły wypytując mnie z czym przyszedłem i wysłuchując z nieudawanym zainteresowaniem mojej opowieści. No, może jednak i ta L. była, ale taka jakaś nie zindywidualizowana, niezauważalna, albo była zbiorową emanacją owych niestandardowo życzliwych pracownic.

Sprawa była niecierpiąca zwłoki. W 1981 r. pracowałem w Tygodniku Solidarność, a czas był gorący jak jasny gwint. Pewnego dnia Stacha powiedziała mi w tajemniczym uniesieniu, że czy wiem, iż kilkoro naszych koleżanek i kolegów jedzie na stypendium na zaproszenie władz brazylijskich do Rio de Janeiro, co już samo w sobie brzmiało i tajemniczo i sensacyjnie. Mieli jechać tacy bardziej – jak wyraziła to Stacha – „zasłużeńsi”, Artur Hajnicz, Wiesia Grochola, Waldek Kuczyński i tede. Oboje skonstatowaliśmy, że są wybrańcami losu, bo losem nazwaliśmy czynnik sprawczy.

Na specjalnie zwołanym przez redaktora Tadeusza Mazowieckiego zebraniu nasi szczęśliwcy spotkali się z nami młodymi i uśmiechając się niby do nas, ale raczej do siebie mówili o swojej radości, nazywając ja chyba zaszczytem czy wyróżnieniem i takie ecie-pecie, jak to zwykle bywa. My też wpatrzeni w onych (już onych???) czekaliśmy na deklaracje i nie ruszaliśmy się z miejsc tak długo aż się doczekaliśmy:

„Kochani – powiedzieli oni też przez swoją jednoosobową emanację, niech na przykład będzie nią słodko uśmiechający się pan Artuś Hajnicz – jasne, że o was nie zapomnimy. Naszym celem będzie stałe porozumienie z władzami Rio o współpracy stypendialnej między nimi, a opozycją demokratyczną w naszym kraju. W ramach tych negocjacji w sposób stanowczy zawrzemy kwestię wysłania każdego z was obecnych tu na podobne stypendium do bratniej Brazylii”.

Odetchnęliśmy z ulgą, będzie sprawiedliwie. Bardzo im onym ufaliśmy. Chyba jeszcze nie wiedzieliśmy, przynajmniej nie wszyscy, że chodzi o żłób, a przy żłobie nie ma miejsca dla wszystkich, oprócz stypendystów.

Moja opowieść o dawnych czasach bardzo spodobała się paniom urzędniczkom. Ale jedna z nich (czyżby wyemanowana dyrektor L.) spytała się mnie o co mi właściwie chodzi, czego tak naprawdę chce się dowiedzieć? To przecież dawne czasy, trzeba żyć dalej, a nie tkwić przycumowanym  do przeszłości, choćby była kontrowersyjna. Właśnie tak powiedziała, „kontrowersyjna”. Nie warto być przycumowanym do kontrowersyjnej przeszłości, bo czemu to może służyć?

Spodziewałem się takiego pytania i wiedziałem, że bardzo nie lubię odpowiadać na tak zadane pytania. Tak odpowiedziałem:

„Wiem, częściowo ma pani dyrektor rację. Nie trzymałem się z kurczową bezradnością przeszłości, szedłem swoja drogą, wiele ciekawych zdarzeń przeżyłem i było mi dobrze. Ale chciałem owych szczęśliwców zapytać czy przynajmniej starali się rozmawiać o nas młodych z władzami Rio. A może nawet maja zaprotokołowane negocjacje w naszej sprawie. Chodzi mi o ich onych wiarygodność. I tylko tyle, i aż tyle”

Dlatego postanowiłem wywołać tę sprawę na wokandę. A „Titao Passo – pisał Rosa w Wielkim Pustkowiu – człowiek w swej prostocie roztropny uznał moja myśl za słuszną. Inni również. (…) Przyznam, że miałem niepomierną satysfakcję, bo najwięcej radości sprawia zaspokojona próżność. (…) Obudziły się wyrzuty sumienia, tyle grozi niebezpieczeństw, ciężkie przed nami życie, a ja dla drobnych przyjemności obmyślam wykręty i kruczki. Zawsze taki byłem: beztroski, niestały. Ale moja rada wywarła skutek: nowe rozkazy. Titao Passos wysłał dwóch zwiadowców na dwie różne strony, a my oczekując ich powrotu z wielkim ukontentowaniem odpoczywaliśmy jeszcze pięć dni u czarnego Pedro de Rezende.(…) Nie żałuję tych dni – były inne niż wszystkie pozostałe dni życia”. (tłum. Helena Czajka).

Joao Guimaraes Rosa (1908 – 1967)

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Co mi zrobiła Marta Klubowicz?

marta_klubowiczMoje pierwsze spotkanie z tą aktorką polegało na tym, że ją i Ewę Kasprzyk, grające odpowiednio Amelkę i Kwirynę w „Dziewczętach z Nowolipek” Barbary Sass myliłem uporczywie z Emilią Krakowską i do niedawna byłem przekonany, że ta ostatnia grała jedną z dwóch, wymienionych postaci.

Początek znajomości był więc dość interesujący i ktoś przewidujący oraz wystarczająco bystry mógłby się spodziewać, że w owym qui pro quo kryła się bomba z bardzo opóźnionym zapłonem. Ale ja nie spodziewałem się niczego i prostodusznie zanurzyłem się w życiu na następne kilkanaście lat.
W tak zwanym międzyczasie dochodziły do mnie odgłosy z drogi, którą nazwijmy drogą kariery młodziutkiej aktorki. Pobrzmiewało jakieś takie „ależ ta Klubowicz zdolna, młoda, jak całe jej pokolenie”, nie wiedziałem tylko, czy chodziło o pokolenie w ogóle, czy też o generację aktorek które „coś tam, coś tam i tak dalej”, że posłużę się słynnym określeniem aktywności autorstwa posłanki Ewy Kruk (kocham Panią, Pani Ewo!!!). Czyli, że one umieją i mogą więcej od przedstawicielek poprzednich roczników i takie pieprzenie w bambus.
Widziałem ją jeszcze w jakimś spektaklu teatru telewizji. Zachowując wszelkie proporcje tego porównania, powiedziałbym tak jak Czechow, zapytany o opinię o Dostojewskim: „A, czytałem. Bez wrażenia”. Przyjąłem po prostu do wiadomości, że gra właśnie młoda, zdolna – i tyle.
Potem Marta K. zniknęła, a po kilku latach pojawiła się na bardzo odległym horyzoncie, a dobrze poinformowani znajomi donosili mi, że nader często mówi wierszem i to niejednym.

Co mi więc takiego uczyniła Marta Klubowicz, że od jakiegoś czasu uważam, że znacznie jej bliżej do Dostojewskiego, podczas gdy mnie nadal niedosiężnie daleko do Czechowa?
Cóż ona mi zrobiła takiego specjalnego, że myślę o niej, jak o jednej z najwybitniejszych polskich aktorek teatralnych i filmowych?
Ale to drobnostka. Myślę o niej jeszcze jako o jednej z najwybitniejszych postaci polskiej kultury, o kimś wszechstronnie utalentowanym i bardzo, bardzo wiele znaczącym. Tak, w ogóle znaczącym – jakkolwiek zabrzmiałoby to nieprecyzyjnie.

W roku 2000 ujrzałem Martę Klubowicz w roli Aktorki, w inscenizacji telewizyjnej  sztuki Petera Turriniego pt „Miłość na Madagaskarze”  (reżyseria Waldemar Krzystek). W postać Rittera wcielił się Janusz Gajos. Obejrzałem i zapamiętałem. Ten seans spowodował, że zacząłem ją traktować jak poważną aktorkę dramatyczną. Powiedzmy to tak: ujrzałem w niej aktorkę. I jeszcze więcej. Uznałem to spotkanie za czas zetknięcia się z artystką i jej sztuką. To dla mnie bardzo ważny moment.
No i co? Teraz będę piał z zachwytu, rekompensując tym obojętność z poprzednich lat? Może będę się kajać, że nie zauważyłem i nie doceniłem zjawiska, a teraz aż ślinię się z zachwytu, zagłaskując swe chropowate sumienie? A w żadnym cholernym przypadku!!! Niedoczekanie!
Już we wspomnianej roli Aktorki kilka momentów nie dograła, a zakończenie wręcz położyła. Nie ma lekko, pani Marto, jak się w pewnych scenach pokazuje mistrzostwo świata, to już trzeba postarać się wytrzymać wszystko. Takie są moje egoistyczne oczekiwania widza. Patrzę i widzę, i tak ma być. Nie może być zgrabiałego gestu dłoni i palców w wizji nadmorskiego, romantycznego spaceru, gdyż nic takiego środka wyrazu nie uzasadnia. Itede, itepe.
Ale z drugiej strony (z jakiej drugiej? – Ach, ta dialektyka sztuki) pokochałem Panią już podczas pierwszych scen „Miłości na Madagaskarze”. Aktorka siedziała przy sąsiednim stoliku hotelowej knajpy, paliła papierosy w długiej cygarniczce, piła czerwone wino i spod stylowego kapelusza o szerokim rondzie uważnie obserwowała Rittera, opowiadającego nieporadnie fabułę przyszłego filmu latynoskim producentom.
To zaglądanie przez ramię, niewymuszona mimika Pani twarzy tworzyła spektakl w spektaklu. I to właśnie było mistrzostwo świata, które mnie widzowi dotychczas obojętnemu dało okazję do zakochania się. I jeszcze powtórzenie kwestii w scenie z „Casablanki”, granej wraz z Ritterem w hotelowym pokoju. Takie chwile pozostają we mnie na całe życie, a może dla nich właśnie żyję.

Nie dość tego, co dotychczas. Marta Klubowicz uczyniła mi znacznie więcej… .
Wprowadziła mnie w świat niemieckiej poezji XIX-wiecznej, którą wspaniale tłumaczy, a także recytuje, a właściwie mówi, wypowiada podczas magnetycznych spektakli. Dzięki niej poznałem Josepha von Eichendorfa, niezbyt znanego u nas, a przecież żyjącego niegdyś na naszych ziemiach na Opolszczyźnie – poetę głębokiego, chociaż nieco oschłego, albo raczej wstrzemięźliwego (tu dochodzi do głosu mój mocno rozbestwiony emocjonalno-zmysłowy gust i nic na to nie poradzę).

Ale chyba najwięcej uczyniła mi swoimi przejmującymi wierszami, tymi z lat 80-tych, w których narastające z czasem, zracjonalizowane doświadczenie nie stłumiło jeszcze uczuciowej i zmysłowej melodii, nie pokryło asfaltem świętych bebechów. Wtedy właśnie zostały zapisane te niesamowite słowa o świecie, stworzonym przez Boga z odebranej samemu sobie śmierci:

jestem już stary
dlaczego
spytał świat
wielkiego Boga
stworzyłeś mnie
na niepodobieństwo

jestem zły
bo miliardy lat
czekam
na koniec
jaki mi przepowiedziałeś

skarżysz się bo masz umrzeć
i skarżysz się bo nie umierasz
odpowiedział wieczny Bóg

odebrałem sobie śmierć
i uczyniłem z niej ciebie
był i to warunek
tego co nazwałeś
stworzeniem

ale oni nie zrozumieją
tylko ze strachu
nazwali mnie miłością
strach wiarą
a z głupiej zazdrości
uwierzyli
w nieśmiertelność dusz

jeśli bym ciebie obrócił w proch pomyśl
kim będę
samoskazany
na nieskończone
dożywocie

(Przypowieść o wieczności)

To wiersz niezwykle ryzykowny ideowo, ale równocześnie wiersz potężny. Tak to widzę.
Przenikliwa artystka celuje prosto w mój splot słoneczny frazami swoich najlepszych wierszy – w moją dawną samotność, w moje kompleksy, w moje najskrytsze i najgorętsze pragnienia, w moją nieprzepartą chęć dawania miłości i życia. Taka poezja robi ze mną co zechce. Ale co ona sama chce? Pewnie pragnie być napisana przez Martę Klubowicz, jak „Przypowieść o samotności”:

Kto powiedział
że jestem samotny
wykrzyknął palec
wskazujący drugą dłoń
wiem że nie jesteś lustrem

spotkały się w modlitwie

tylko głowa jest samotna
szeptały cicho dłonie
popatrz na jej usta
a nawet oczy
one
mogą widzieć się
tylko w lustrze

Tak, Pani Marto, ja tak dalej patrzę na rzeczywistość i ludzi. Nie odeszło ode mnie „dziecięctwo”, dedykowane mi kiedyś wpisem w książce przez Stachurkę, przez piękną pisarkę dla dzieci Stachę Domagalską, zmarłą trzy lata temu. „Oby jak najdłużej przetrwała w tobie choćby okruszyna dziecięctwa” – tak napisała (tego i Pani jak najserdeczniej życzę)  Na moje szczęście los okazał się łaskawy i nie pozwolił jeszcze skamienieć uczuciom i zmysłom, ani nie pozbawił mnie chwil wspaniałego „odjechania” myśli i całego wrednego racjonalnego bełkotu, przysparzającego jedynie goryczy.

Dlatego cieszę się poezją, sztuką i grą aktorską. Dlatego cieszę się, że Marta Klubowicz zrobiła mi to, co zrobiła. Zrobiła mi na całą resztę mojego życia.

 

 

Alina Cała i ja w akcji

To było dziesięciolecie Marca’68 czyli jak łatwo obliczyć miało to miejsce w marcu 1978 r. Nie mieliśmy jeszcze trzydziestki, za to w głowach i sercach tkwiła pamięć pierwszego dorosłego doświadczenia politycznego, studenckie Wypadki Marcowe.

Nie pamiętam, czy wiedziałem jakie były w wymiarze szczegółowym doświadczenia mojej koleżanki z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Natomiast ja pamiętałem Alina Caładoskonale mur niechęci i zbywania mnie przez funkcyjnych pracowników nader upartyjnionej Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, którzy byli głusi na moje prośby o egzaminacyjne sprawdzenie moich umiejętności. Pamiętam też te śliskie pół-uśmiechy uciekających przed rozmową ze mną urzędników. Wyleciałem więc pierwszy raz z uczelni, a dopiero po roku dowiedziałem się kanałami zaprzyjaźnionymi, że potraktowano mnie jako Żyda, spokrewnionego z jednym z prominentnych komunistycznych dziennikarzy o tym samym nazwisku. Dziwiono się, że jeszcze mój Ojciec pracuje, a my w ogóle tu jesteśmy.

Miałem więc marcowych siepaczy w żołądku oraz zyskałem dotkliwe ostrzeżenie przed  antysemityzmem na całą moją prywatną przyszłość.

Instytut Historii PAN zorganizował skromną i zupełnie nie promowaną naukową konferencję wewnętrzną na temat wydarzeń sprzed 10 lat. Przybyli tylko nieliczni, a więc zajęliśmy niewielką salę z efektownym okrągłym stołem przy którym wszyscy się zmieścili.

Wysiadłem z autobusu pod kościołem św. Anny na Krakowskim Przedmieściu i natknąłem się na Alinę Całą. Drogę na Rynek Starego Miasta do Kamienicy Książąt Mazowieckich przebyliśmy razem, rozmawiając o czekającym nas wydarzeniu.

Alina wyznała, że bulwersuje ją fakt, iż kilku pracowników naukowych Instytutu, którzy odznaczyli się paskudną gorliwością w wywalaniu swoich kolegów z pracy i demaskowaniem ich pochodzenia oraz specjalną dyspozycyjnością wobec reżymu funkcjonuje sobie w najlepsze w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, korzystając z ochrony władzy.

I że to jest koszmar nie do przyjęcia, i że należy o tym głośno powiedzieć na forum konferencji. Całkowicie się z tym zgodziłem, padły nazwiska antypatycznych sług systemu. Nie miałem jakichkolwiek zastrzeżeń do opinii formułowanych przez Alinę, osobę sprawnie i logicznie uzasadniającą swoje sądy. Poparłem ją z całym przekonaniem.

Kiedy Alina Cała zaczęła mówić, w gronie prowadzących zebranie zaczęło coś syczeć i się skręcać. Niektórzy zaczęli się nerwowo oglądać na boki i kręcić na wygodnych przecież krzesłach. Słowa jej brzmiały zdecydowanie i nie pozostawiały wątpliwości, co miała na myśli, wymieniając i opisując zachowanie pro-reżymowych uczonych. Zaproponowała uchwałę, którą konferencja powinna przyjąć i uważam, że postąpiła jak najbardziej słusznie i odważnie (przypominam, że był koniec lat 70-tych). Zarządzono głosowanie – tylko my dwoje podnieśliśmy ręce za jej uchwaleniem. Byłem przerażony obojętnością zebranych, nie rozumiałem aż tak wielkiego strachu przed komunistyczną władzą i nie mogłem tego zaakceptować.

Zniesmaczeni reakcją naukowców i pełni dla nich politowania wracaliśmy przez Plac Zamkowy w kierunku przystanków autobusowych.

Potem w ciągu wielu lat dość rzadko, ale jednak spotykaliśmy się w przelocie na jakichś większych „spędach” (ostatnio około 2 lat temu w lokalu Stowarzyszenia Wolnego Słowa). Zawsze z uśmiechem mówiliśmy sobie cześć. Nie wiem, czy Alina pamiętała naszą obecność na wspomnianej konferencji, ale ja miałem to wydarzenie zawsze w dobrej pamięci.

Wiemy przecież – tak mi się wydawało – oboje, że nie można mówić, że wszyscy Żydzi są tacy, czy owacy, że robili to czy tamto. Bo nie wszyscy – tyle, tylko tyle i aż tyle. Jestem przekonany, że dotyczy to ludzi wszystkich narodowości i wyznań. I że to oznacza m. in.  tolerancję, i że to nas łączy.

A Ty mówisz teraz i powtarzasz, że wszyscy Polacy zawinili śmierci 3 milionów żydowskich współobywateli. Wygłaszasz jawnie rasistowską opinię publicznie w biały dzień, pod moim bokiem?

Alinko, o co chodzi, co się stało w Twojej głowie i sercu? Krzywdzisz ludzi, wyznających równouprawnienie narodów w sposób bezwzględny. Stajesz w szeregu siewców nienawiści, pośród tych, którzy nadal chcą skłócić obywateli jednego Państwa, mieszkańców jednego Świata?

No, jasny gwint. Dziewczyno, co Ty… ?

Alinko, mam nadzieję, że przy najbliższym – jak zwykle – przypadkowym spotkaniu wytłumaczysz mi to z ręką na sercu. Bo jestem, psiakrew, wściekły i- co gorsze – zdezorientowany.

 


 

Agata Czamor – W cieniu hotelu Marriott

„W cieniu hotelu Marriot” – wielkomiejski romans wagonowy, który napisałem w ciągu 12 dni jako ćwiczenie z kiczu, ukazał się w

agata_czamor1991 roku. Sprzedano ok. 17 tysięcy egzemplarzy, co dla mnie było zdumiewające. Jako 10-procentowy udziałowiec w zysku mogłem za to przeżyć 10 miesięcy. To ważne, bo akurat nie miałem stałej pracy. Po 18 latach wracam do tego powieścidła, aby już w innej epoce udostępnić je w przestrzeni wirtualnej.

Powieść będzie „szła” w odcinkach – najlepiej więc dokonać subskrypcji strony-bloga, aby mieć do niej stały dostęp.

_________________________________________________________

Agata była oszołomiona zgiełkiem wielkie­go miasta.
Do Warszawy przyjechała niedawne z rodzinnego Grybowa, małego podbeskidzkiego miasteczka, w którym całe życie towarzyskie skupia się wokół pijalni piwa „Rozkosz”. Serwują w niej duże jasne z pianką, pędzone w miejscowym browa­rze. Miejscem o wiele bardziej smętnym niż rozedrgana
życiem knajpa jest druga i ostatnia zarazem w tym mieście duża instytucja – mianowicie ponure architekto­nicznie liceum ogólnokształcące. Tę właś­nie szkołę ukończyła Agata Pastusiak niespełna dwa miesiące temu, przynosząc do domu tak zwane świadectwo dojrzałoś­ci.
Rodzice byli dumni z córki, dziewczyna była też z siebie zadowolona, ale cieniem na ową radość kładła się troska o przyszłość. Zakochani w latorośli, ojciec i matka nie wiedzieli co począć, aby zapewnić dziecku normalne,  dorosłe życie.  Jan   Pastusiak, pracujący jako  zawiadowca stacji   PKP, radził się życzliwego mu naczelnika, matka – Anna, będąca bufetową w podgrybowskim domu wczasowym wiodła rozmowy o    losie córki zarówno z koleżankami jak i z wczasowiczami, przybyłymi z szerokiego świata, aby podreperować swe nadwyrężone zdrowie.
l nagle w domu Pastusiaków zapano­wała nadzieja. Przypomniano sobie bo­wiem o ciotce Emilii, siostrze ciotecznej pani Anny. Tak, najtrudniej wpaść na najprostsze rozwiązania.
– Ale, ale – zasumował się pan Jan. – Emilka jest parę lat po rozwodzie i mieszka teraz sama, a poza tym niebrzydka z niej kobieta.
Państwo Pastusiakowie siedzieli w ku­chni, prowadząc wieczorną pogawędkę. Córka już spała.
– No i co z tego, że jest niebrzydka i mieszka sama po rozwodzie – pani Anna starała się nadążyć za myślami męża.
– A to, że na ten przykład może sobie sprowadzać jakichś fatygantów i zepsuje nam dziecko z imentem!
– Co!??? – żona nie mogła opanować oburzenia – Janek, ty się opamiętaj, bardzo cię proszę! Nie obrażaj mojej rodziny. Co ty sobie myślisz!? Emilka chodzi do kościoła co niedzielę i zawsze dobrze się prowadziła. Pamiętam ją od najmłodszych lat, bo razem wychowywałyśmy się. Jak możesz opowiadać takie brednie. Głodnemu chleb na myśli, ty podstarzały capie!
– No już dobrze, dobrze. Ostrożność w takich sprawach nie zaszkodzi, a w ogóle, to   trzeba   uważać – pan   Jan   widząc gwałtowną w najwyższym stopniu reakcję żony, wycofywał się z familijnego  pola walki.

Stanęło na tym, że Agata będzie poszukiwała życiowego szczęścia w stolicy pod bacznym i opiekuńczym okiem ciotki. Pastusiakowie nawiązali listowny kontakt z panią Emilią Kotlarską, ustalając termin przybycia córki do Warszawy
na połowę września. Krewna chętnie zgodziła się na przyjazd i wspólne mieszkanie z siostrzenica. Spodziewała się, iż raźniej będzie wieść życie wraz z przyjazną młodą duszą w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu na warszawskich Stegnach.

Tymczasem w Grybowie łzom rozsta­nia nie było końca. Tak jak pisklę opuszcza gniazdo na nieznany i niepewny los, tak Agata wyruszała w zasnutą mrokiem drogę przyszłości. Pierwszy raz opuszczała domo­we pielesze i to na długo.
Czuła, że zaczyna się całkiem nowy rozdział w jej życiu. Stan drżenia, rozterki i wzruszenia   sięgnął szczytu w momencie, gdy znikały w oddali drobne sylwetki rodziców, stojących na dworcowym peronie. Już nie usłyszy ich rad i napomnień: ,,zapnij dokładnie palto, bo się rozchorujesz”, „weź szalik”, „czy nie zapomniałaś   chusteczki,   przecież   jesteś zaziębiona”, „nie zaniedbuj się w nauce, czy odrobiłaś lekcje”… Agata przełknęła łzy i oparła rozpalone czoło o chłodną szybę korytarzowego okna. Wsłuchała się w jed­nostajny stukot kół, powtarzając w  ich rytmie po cichutku najukochańsze słowa: „ma-ma, ta-ta, ma-ma, ta-ta”…


*******************


l tak Agata znalazła się na warszawskim bruku. Stała na ulicy przed Dworcem Centralnym, oszołomiona zgiełkiem wiel­kiego miasta, wpatrzona w dziwną, a wspaniałą budowlę, wznoszącą się dumnie i okazale po przeciwległej stronie jezdni.

Hotel „Marriott” – przeczytała napis na marmurowej płycie, mijanej przez obojętnych przechodniów, którym pośpiech, gnający ich gdzieś przed siebie, nie pozwalał na podziwianie zmian w architek­turze rodzinnego miasta. Agata wzniosła wzrok ku górze i po­woli go opuszczała, jakby sprawdzając, czy wszystkie niezliczone piętra wspaniałego gmachu są na swoim miejscu.
„U nas, w Grybowie czegoś takiego nie ma” – westchnęła
prostodusznie…
– No i czego sterczysz na środku chodnika?! – podniesiony głos kobiety w średnim wieku przerwał zachwyt spowodowany pierwszym zetknięciem ze stolicą. – Tamujesz przejście!
– Przepraszam.   Przepraszam  bardzo – powiedziała głęboko zmieszana dziewczyna, która najchętniej w tym momencie skryłaby się głęboko pod ziemię. Taki wstyd, nie potrafi się  nawet zachować na ulicy dużego miasta…
– Ciziunia, suń się, nie widzisz, że ludzie idą?! – usłyszała męski głos, ktoś mocno ją potrącił i wyminął szybkim krokiem. Spostrzegła, że stała tuz obok przystanku autobusowego, a ludzie, nie zwracając na nic uwagi i depcząc sobie nawzajem po butach, starali dostać się do zatłoczonego wozu linii 175.
Agata poczuła się zagubiona. Despekt jaki ją spotkał na
przywitanie nieznanego miasta wytrącił ją ostatecznie z równowagi. Była sama i bezradna. Ciotka Kotlarska miała na nią czekać na peronie, a tymczasem nie pojawiła się. Właśnie dlatego młoda podróżniczka z prowincji znalazła się na ulicy twarzą
w twarz z okazałą budowlą o dziwnej nazwie „Marriott”. Potrącający ją brutalnie przechodnie uzmysłowili stokrotnie bolesną prawdę o jej osamotnieniu w dziwnym, otaczającym ją świecie.
– Sprawia pani wrażenie zagubionej. Czy mogę w czymś pomóc? – za jej plecami rozległ się młody, łagodny i pełen ciepła głos.
Znieruchomiała.
,,O Boże, czy to do mnie?” – pomyślała zatrwożona. Powoli z ociąganiem odwróciła się, wydawało jej się, że lekkie buciki, jakie miała na nogach ważą po tonie każdy. Zimne i gorące fale przepływały przez całe ciało od stóp do głowy.
– Czy mogę w czymś pomóc? – usłyszała ponownie.
Pierwsze co ujrzała, to wpatrzone w nią uważnie, ale przyjaźnie niebieskie, wyraziste oczy i lekko wzniesione ciemne, ale nie czarne brwi. Oczy osadzone były w pociągłej, uśmiechniętej twarzy o delikatnych i ostrych zarazem rysach. Między rozchylonymi nieznacznie, ładnie przez naturę skrojonymi wargami widoczne były dwa rzędy równych, białych zębów, kusząco kontrastujących z intensywną złotą opalenizną. Całości dopełniała niedługa, ale starannie wymodelowana blond czupryna uroczo współgrająca z kolorem oczu.
O krok od oniemiałej z przerażenia dziewczyny stał wysoki, chyba
trzydziestoletni mężczyzna, z wyrazem życzliwości na twarzy jak i w całej zgrabnej sylwetce, lekko pochylony ku skromnie odzianej w niemodną brązową garsonkę Agacie.
Młody człowiek ubrany był w szykowne welwetowe spodnie, nie sięgające miękkich, ciemnobeżowych butów, dzięki czemu widoczne były krwiście czerwone skarpetki frote. Na koszulę z delikatnej włoskiej tkaniny w gustowną drobną kratkę nasz elegant włożył tego dnia cienką zamszową kamizelkę bez
zbędnych, a tandetnych butikowych ozdób i ,,bajerów”. Pachniał płynem po goleniu typu ,,Old Spice”, którego delikatny i trwały zapach niósł wrześniowy wietrzyk w stronę zaskoczonej dziewczyny.
– Ja nie wiem… przyjechałam… ciot­ka… – ze ściśniętego gardła z trudem wydobywały się nieskładne strzępki zdań, mających objaśnić jej nieszczęśliwe położenie.
– Ależ proszę się uspokoić, chwileczkę pomyśleć  i  opowiedzieć, co takiego się wydarzyło?
Ton jego głosu i sposób wypowiadania słów wywierał zaskakująco zbawczy wpływ na onieśmieloną pannę. Wzięła dwa głębokie oddechy i szybko wyrecytowała, aby mieć to już za sobą:
– Przyjechałam   z   Grybowa. Ciotka miała na mnie czekać i nie przyszła, a ja nie wiem jak dostać się na ulicę Kaukaską. Tam mieszka… to znaczy, ciocia Emilka. A Grybów to takie miasteczko, bardzo małe, na południu Polski – dodała tonem wyjaśnienia, tak jakby ta informacja była szczególnie ważna dla nieznajomego.
– Ach, Grybów! — ucieszył się nagle mężczyzna. – Znam tę miejscowość, przejeżdżałem kiedyś przez nią. Macie tam dobre piwo, byłem w waszej piwiarni i próbowałem, może aż nazbyt gorliwie.
– Naprawdę był pan tam? – nagle ów obcy, przygodnie spotkany człowiek stał się jej bliższy, prawie swojak. Przecież chodzili tymi samymi ulicami w odległym, a tak drogim, rodzinnym miejscu.  – – Chodziłam do grybowskiego liceum i  w tym roku   przed  wakacjami  zdałam maturę – pochwaliła się odruchowo Agata
i natychmiast zmieszała się okropnie. „A cóż to może obchodzić tego eleganckiego pana – pomyślała – ale ze mnie głupia koza”, l zamilkła nagle zacukana.
– No, to pięknie, serdecznie gratuluję zdanego   egzaminu   dojrzałości. Dobrze. Można powiedzieć, że mamy za sobą pierwszą zapoznawczą pogawędkę, ale teraz chyba czas, abyśmy pomyśleli o szanownej cioci. Pojedźmy zatem na Kaukaską.
– Jak to, pojedźmy? – spłoszyła się nie na żarty.
„Co on sobie wyobraża – dodała w myślach – o nie, tak łatwo mu nie pójdzie”. Sama nie bardzo wiedziała, co ów nieznajomy mógłby sobie w tym momencie wyobrażać, ani co mu powinno pójść jak najtrudniej, ale na wszelki wypadek nastroszyła się jak młody gołąb.
– Oj widzę, że wywołałem u pani nielada popłoch!
– Nieprawda, ja się wcale nie boję! – wypaliła zawziętym głosem, z nieco dziecinną, czupurną intonacją, skonfudowana dziewczyna.
– No już dobrze. Przepraszam bardzo za niecne posądzenie o tchórzostwo – rzekł pojednawczo mężczyzna. – Chodzi mi, po prostu, o to, że na Stegny jest kawał drogi i niewygodne połączenia komunikacyjne. A ja mam samochód, o tu niedaleko,
na parkingu przed dworcem. Proponuję pani przejażdżkę na Kaukaską. Będziemy tam za piętnaście minut. Podwiozę pod sam dom i już. To wszystko.
Uśmiechnął się czarująco i wskazał ręką drogę do parkingu. Agata była w niesamowitej rozterce, w takiej chyba, w jakiej znalazła się tylko raz w życiu, kiedy musiała przed kilku laty zdecydować czy skorzystać z zaproszenia na pierwszą prywatkę.
– Ale, ale… – wydukała niepewnie i zamilkła.
Przypomniały się jej wszystkie przestrogi rodziców i doświadczonych znajomych, aby nie zawierać przypadkowych znajomości, że może to być niebezpieczne, że wywiezie taki gdzieś i…
– Proszę się naprawdę nie obawiać. Jeśli  nie jest pani  pewna  mojej  osoby, mogę wylegitymować się dowodem osobistym. Wtedy będzie wszystko wiadomo.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki, ale nie zdążył wyjąć dokumentu, gdyż Agata nagle zdecydowała się. ,,W końcu jestem pełnoletnia i dorosła” – przypomniała sobie o świadectwie dojrzałości oraz dziewiętnastu, ukończonych latach i zdecydowanie ruszyła ku stojącym nieopodal samochodom. Doszli do lśniącego czerwienią lakieru „golfa” i młody człowiek otworzył przed Agatą drzwi.

Podniosła nogę i oparła o próg samochodu. Zawahała się i w jednej chwili opadły ją znowu wszystkie możliwe wątpliwości i rozterki. Ale nawet nie wiedziała kiedy znalazła się w miękkim wygodnym fotelu, l tylko pomyślała nieprzytomnie:
„O mamo, co ja robię?!”.

(CDN)