Piotr Wójcicki – Długa Rozmowa
Witryna konserwatywna
Like
Like
Tweet
Tweet
+1
+1
youtube
youtube
RSS
RSS

Ostatni Sylwester w teatrze

Teatr Studio i jakaś niewielka salka prób, wieczór – 31 grudnia 2009 r. I my, w kameralnym gronie: Wiesiek Komasa z Giną, Marta Klubowicz z Fredem i Jola ze mną, później dołączyła do nas Irena Jun. Uczestniczyliśmy w kilku teatralnych nocach sylwestrowych, takich hucznych, tłumnych i gwarnych, ale przełom lat 2009/2010 postanowiliśmy uczcić odmiennie, ciszej, spokojniej w żywszym kontakcie z obecnymi na spotkaniu przyjaciółmi.

Było dużo luster, tak jakby salka prób połączona była z garderobą czyli znajdowaliśmy się w otoczeniu mocno teatralnym. Wino, jedzenie, rozmowy, żarty no i tańce na niewielkiej przestrzeni między pierwszym rzędem krzeseł, a garderobianymi stanowiskami.

Jola już wiedziała, że jest chora, a ja wiedziałem, że śmiertelnie i miałem świadomość, że jest to Jej pożegnanie z miejscem tak bliskim sercu, w którym spędziła prawie 40 lat życia. nie wiem jak mi się udało przetrwać tę zabawę sylwestrową, gdyż byłem przejęty bezgranicznym smutkiem i miałem wrażenie uczestniczenia w balu na Titanicu. Gina Komasa (dawniej w Spirituals and Gospel Singers) wkomponowała się idealnie oraz przepięknie w nastrój, intonując a capella czarne pieśni, chwalące Pana i Stwórcę.

I nagle weszła Irena Jun, którą wyściskaliśmy, posypały się życzenia, a Irena (dla Joli i bliskich przyjaciół – Gusia), spojrzawszy w odpowiednim kierunku zawołała: „Marta, Marta, Marta!”, gdyż Marta Klubowicz była gościem spoza Teatru Studio, ale gościem nader chętnie witanym.

I myślałem, że w tym miejscu niesłychanie się rozwinę i naopowiadam o wspaniałym, według mnie najlepszym przedstawieniu Marty „Kiedy rano”, w którym osiągnęła najwyższą formę swego aktorskiego kunsztu, że napisze o Ireny Jun świetnym monodramie „Kolacja u hrabiny Kotłubaj”, o energetycznej roli Wiesia w „Filozofii po góralsku”, o sztukach Freda Apke i że w ogóle poszaleję narracyjnie, ale jakoś nie mogę, bo przecież to był naprawdę ostatni Sylwester teatralny.

Kilka tygodni później zaczęło się ponad półroczne umieranie. Irena i Marta oraz wielu innych przyjaciół nie zapomniało ani przez chwilę o Joli, odwiedzali Ją w domu, w szpitalach, znosili teatralne plotki i nowiny, opowiadali o nowych przedsięwzięciach. I tak do końca…

Zrobiłem kilka zdjęć podczas tamtego spotkania, ale gdzieś mi wsiąkły. No, jak koniec, to koniec. Dam inne, zrobione przez kogoś mi nieznanego podczas wyjazdu do Kazimierza:

Jola Boniewicz – Wójcicka i Wiesław Komasa

Zmarszczki

Niedługo potem, kiedy wyszła Iza, fundując mi dłoń z zakłopotaniem, jakby chcąc umknąć przed znanym gestem cmokanego pożegnania zaczęliśmy z Jolą przygotowywać się do wyjazdu na dializę.

Stałem tuż za nagimi wychudłymi plecami mojej żony i wpatrywałem się w guza wielkości orzecha włoskiego, który nie tak dawno pojawił się na jej lewej łopatce. Rak żarł bezlitośnie.

Jola w ostatnich tygodniach chudła mniej więcej kilogram w ciągu trzech dni, a więc rzeczywiście znikała. Teraz przed włożeniem spódnicy i bluzki zaczęła przyglądać się swojemu ciału. Zauważyła i dotknęła palcem kolejno jakieś wybroczyny, a następnie pokazała skórę na wewnętrznej stronie łokci. „Jaka pomarszczona, ojej” i następnie przejechała dłonią po zmarszczkach w okolicy kolana, w jego zgięciu. „Popatrz” –  wymruczała i usiadła na łóżku.

Zbliżyłem oczy do skóry zmiętej na jej nodze, wpatrzyłem sie w te wszystkie, niezliczone fałdki, zagięcia i załamania, jakby chcąc wchłonąć całe piękno mojego świata, wszystkie zawarte w nich uczucia, wszystkie lata wspólnego życia. Pragnąłem zachować dla siebie to odwzorowanie miłości, ślad drogi serca, pamiątkę po najwspanialszych i najgorszych przeżyciach, mapę czasu, który podobno ma atrybut nieskończoności w zupełnie nieprzydatnych mi okolicznościach, natomiast teraz wszystkie odmierzające ów czas zegary wypięły na mnie dupy swych cyferblatów, mających przeważnie zarys koła (taka jest porządkująca ingerencja geometrii w miąższ sentymentalnego ględzenia).

A pierniczę zagrożenie kiczem!

Zbliżyłem wargi do Jolinych zmarszczek i delikatnie zacząłem wargami zbierać z nich, a może nawet wysysać (ale nieśmiało) wszystkie te czułe skarby, nagromadzone przez trwającą miłość. Wchłaniałem pierwsze spotkanie, przerwane koszmarnym stanem nietrzeźwości wybranki, wchłaniałem drugie spotkanie,a do drugich spotkań wybranka absolutnie nie była wdrożona (wszystko kończyło się na pierwszym zetknięciu pijanym seksem, którego na szczęście nigdy w życiu nie doświadczyłem, a Joli zdecydowanie się oparłem), wycałowywałem ponownie nasze pocałunki, wargami dopieszczałem nasze pierwsze pieszczoty, wchłaniałem atmosferę naszych spotkań, podczas których Jola czuła się nienaturalnie, reagowała buntowniczym piciem i straceńczym tańcem w wersji solo (może nigdy cierpliwie pod jej nogami nie pętał się dość spokojnie uparty facet, który – po prostu – czuł i wiedział, że kocha i nic mu tego planu życiowego nie było w stanie wybić z głowy), wchłaniałem początkowe i dość mozolne ucieranie się w łóżku, pod wspólną kołderką kobiety z nieciekawymi doświadczeniami seksualnymi i mężczyzny zrujnowanego psychofizycznie dwudziestoma latami hulanki i alkoholowego biesiadowania w warunkach ekstremalnych. Dotykałem wargami zmarszczek odciśniętych moim ciałem w okresie najwspanialszych erotycznych uniesień, wchłaniałem rozkosz poczęcia córeczki, poraniłem wargi o twardszą fałdkę wyciśniętą rączką dziecka straconego. Całowałem.

Później przysiadłem na miejscu, z którego przed kilkudziesięcioma minutami podniosła się Iza, kobieta o dojrzałej urodzie, której każda zmarszczka dodaje smaku i blasku. Ale ja ich nie znam.

Pomyślałem, że chyba… . Nie, nie „chyba” – miałem pieprzoną pewność, że powinna na tym miejscu nadal siedzieć i uważnie przyglądać się historii naszej miłości, opowiadanej w czasie śmiertelnej choroby.

Iza – bohaterka mojej opowiastki pt „Pycha”, jeszcze nie napisanej, a która ją zadziwi chronologią wątków.

Przytuliłem Jolę, całowałem jej szyję, ale najistotniejsze dla mnie było głaskanie, pieszczotliwy dotyk, prowadzenie dłoni wzdłuż jej kruchego już ciała. Czuła pieszczota wydaje mi się najpiękniejszą pochwałą trwającego życia.

Telefon.

Podjechał ambulans – czas na dializę.

helena_ewunia_jola_wrzesien_1991_crop_0

Moja żona, Jola zmarła 7 sierpnia br, a 11 sierpnia została pochowana obok swego Ojca, ułana z wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., Joachima Boniewicza. Asystę kościelną zapewnili redemptoryści ze Szczecinka z kościoła pw Św. Ducha.

Mucha w szklance. Notatki – Arrabal, Kajzar, Latynosi

fernando_arrabalKiedyś był znany i modny. Łakomie przerzucałem strony miesięczników i kwartalników literackich, aby znaleźć jakikolwiek tekst o nim i jego dokonaniach.

Fernando Arrabal – nieco obsesyjny. No, powiedzmy, bardzo obsesyjny. Powiem jeszcze, że moim zdaniem artysta bez obsesji jest jak pianista bez rąk. Albo jeszcze gorzej… .
Oto dwa fragmenty z „Jądra szaleństwa – Księga Lęku”:

Z tyłu za mną jest zakonnica i duża patelnia na ogniu.
Przypuszczam, że robi omlet, bo widzę przy niej dwa ogromne jaja.
Podchodzę bliżej, ona przygląda mi się uporczywie,  a ja dostrzegam
pod jej habitem dwa udka żabie zamiast nóg.
Na patelni leży mężczyzna z obojętną miną. Od czasu do czasu
wysuwa jedną nogę - może mu gorąco - ale zakonnica tego mu zabrania.
Teraz mężczyzna już się nie rusza i coś w rodzaju bulionu, bo
pachnie rosołem, pokrywa go całkowicie. Zupa staje się bardzo gęsta,
już go nie widzę. Zakonnica każe mi iść do kąta. Idę za nią.
Zaczyna mówić i prawi sprośności. Zbliżam się do niej, aby lepiej
zrozumieć. Ktoś śmieje się z tyłu za nami. Patrzę na ręce zakonnicy
i widzę dwie żabie łapy.
Jestem nagi: lękam się, żeby mnie ktoś nie zobaczył w takim stanie.
Ona każe mi zająć miejsce na dużej patelni, aby nikt mnie nie
przyłapał.
Siadam tam.
Bulion staje się coraz gorętszy: staram się wysunąć stopę z patelni,
ale zakonnica mi zabrania. Nagle rosół zakrywa mnie całkowicie i czuję,
jak żar zwiększa się bezustannie.
Teraz wrę.

I kolejny fragment:

Wręczyła mi bukiet kwiatów, ubrała w czerwoną bluzę i wsadziła
sobie na ramiona. Mówiła: "To karzeł, który ma zwariowany kompleks
niższości", a ludzie wybuchali śmiechem.
Szła bardzo szybko, a ja z całej siły trzymałem się jej czoła, żeby
nie spaść. Wokoło nas było wiele dzieci i , choć wspiąłem się na nią,
sięgałem im zaledwie do kolan.
Kiedy poczułem się zmęczony, dała mi pić z czarki napełnionej
czerwonym płynem, który miał smak coca-coli.
Gdy skończyłem pić, zaczęła biec. A ludzie śmiali się, można by rzec,
że gdakali. Poprosiła ich, żeby przestali się śmiać, gdyż jestem
bardzo wrażliwy, a ludzie zanosili się śmiechem.
Biegła coraz szybciej, widziałem jej obnażone piersi i koszulę
rozwiewającą się od wiatru. Ludzie śmiali się w najlepsze.
Wreszcie postawiła mnie na ziemi i zniknęła. Stadko ogromnych
karmazynek przybiegło do mnie gdacząc.
Nie byłem większy od ich dziobów, kiedy przybliżyły się, żeby mnie
dziobać.

Chyba jednak powiem, że stosunek Arrabala do kobiet jest nader „gęsty”. Lęk przed Gęstym, wielokrotnie większym ode mnie jest mi znajomy, a może wręcz bliski. jakże chciałbym obejrzeć sztuki Arrabala. Sam je reżyserował – w tym podobny do Kajzara, ale chyba nie tylko w tym. Kajzar też jest moim jeszcze niespełnionym snem o literaturze i teatrze. Może do niego wrócę – nie wiem.

helmut_kajzarDyskusyjną kwestią jest jak Helmut Kajzar zrealizował literacko i reżysersko swój postulat teatru meta-codziennego. Natomiast sama koncepcja wydaje mi się jak najbardziej słuszna i nader twórcza oraz szczególnie mnie satysfakcjonująca jako odbiorcę. Chociaż tak naprawdę jestem w ogóle za meta-rzeczywistością niekoniecznie „codzienną”.

Przeżywamy tzw dni powszednie, bo i cóż mamy robić innego, taka jest procedura boska i nic nam do niej. Możemy tę rzeczywistość opisywać i jeśli akurat jesteśmy dupnymi artystami, to czynimy to, bowiem tak nam się podoba czynić.
Ale nie jesteśmy jako pieprzeni artyści jedynymi fatygantami opisu. Dziennikarz może nas urzec fenomenalnym i prostym opisem serwując nam relację z jakiegoś wydarzenia sportowego. Cieszymy się jak dzieci – och, jak on wspaniale pisze, jaki barwny jest jego tekst i jak on nas ekscytuje jako czytelników. I dobrze, mamy do tego rzymskie prawo, pies nam mordę lizał.

Jeśli jednak artysta bierze się za opis rzeczywistości, zaczynają się przysłowiowe schody. Kiedy nam relacjonuje żywym tekstem jakieś wydarzenie (w trybie narracyjnym lub jako wypowiedź postaci scenicznej), to mamy równie dobre prawo spytać się, dlaczego nie zajmie się relacjami sportowymi w najlepszej gazecie, a nie zawraca głowy mnie, oczekującemu, niecierpliwemu odbiorcy sztuki, pragnącemu zaskakującego szczytowania jak najwrażliwszy prawiczek inicjacji. Artysta ma mnie posiąść swoim dziełem – jeśli tego nie robi, ani nawet o to się nie stara, to niech odda swe pióro innemu panu, a nie Muzie.

Kajzar zdobywał świat i ludzi opisem opisu powszedniości.. Zniewalał ujęciem codzienności NIE jako konkretnego realnego wydarzenia z życia Kowalskiego czy Kowalskiej, ale jako owego wydarzenia mitem w stadium jego formowania.

Dobrym przykładem jest znacząca i laboratoryjnie precyzyjna kwestia o owadzie (mucha, osa, pszczoła), przypadkowo uwięzionym w szklance („Archipelag Galapagos”).
Jakże często przeżywaliśmy takie zupełnie banalne chwile, kiedy siedząc przy stole w letni dzień i prowadząc mniej lub bardziej istotną rozmowę usłyszeliśmy natrętne bzykanie muchy, rozbijającej się o szklane ścianki naczynia. Towarzyszy takim momentom specyficzny stan ducha. Jaki? A to już jest istotne dla przezywającej to jednostki. Jaki? Ano różny i tak ma być.

Kajzar tworzy z takiego wydarzenia surogat rzeczywistości w brylantowej szczypcie, kształtuje je w powstający na naszych oczach mit, a właściwie w ARCHETYP wszystkich na świecie wydarzeń tego rodzaju po wsze czasy. Jeśli kiedyś ewolucja spowoduje, że pojawią się latające koty, to ten meta-opis będzie wciąż całkowicie aktualny np. w sytuacji, gdy skrzydlaty kocur wpadnie do dzbanka po kawie (czyli zwykła banalna, codzienna i powszednia okoliczność – przecież to jasne).

I takiej metody kreacji oczekuję od artysty – pisarza, malarza, fotografa, poety i wyjątkowego aktora. Nie jestem mało wymagający – to fakt. Ale za to jakie mam przeżycia, kiedy natrafiam na taką sztukę. Tego mi nikt nie zabierze.

… czy Kajzar i Arrabal, to znowu taki wielki cymes??? Zresztą nawet jeśli nie pytasz (a nie pytasz, bo nie musisz), to i tak odpowiem (bo muszę).

Oczywiście, że nie. Arrabal jest nieco anachroniczny ze swoją awangardową dezynwolturą rodem z lat 50-60-tych. Chociaż obsesje ma bardzo trafne, tzn trafia w moje bebechy, a to już coś.
Pisanie Kajzara trudno nazwać porywającym, ale mieści się w nurcie europejskich nudziarzy artystycznych. Mówię o nim, jako o pisarzu. Teoretycznie nadzwyczaj słuszny, ale warto jeszcze mieć pisarski talent (choć on jednak talent miał, to dlaczego ja narzekam?). To jasne.

 

AVT_Jose-Lezama-Lima_4016Nie chce się wierzyć, że w tym samym czasie na drugim końcu świata powstawało „Sto lat samotności”, „Jesień patriarchy”, „Alef”, „Kraina najczystszego powietrza”, ponad-epokowa „Terra Nostra”, której trzy tomy ujmowały historię naszej cywilizacji w potężne archetypy,  „Plugawy ptak nocy” ze swoją uwodzicielską narracją.
Macondo zawładnęło naszymi duszami i zmysłami, a „Raj” Jose Lezama Limy (i pewnie jego „Wazy orfickie”) stał się tropikalną biblią sztuki w ogóle. Triumf mitu, archetypu i współ-stwórczej kreacji świata.
W porównaniu z kunsztem Latynosów starania Arrabala czy Kajzara wydają się nader wątłym i niezbyt smacznym ersatzem ambrozji, taką ambrozją instant.
To właśnie cudowni Latynosi zrealizowali odwieczne marzenia wszystkich kontynentalnych awangard o idealnej równowadze formy i treści. Odkryli oni bardzo prosty sposób na przekazywanie siebie innym – przypomnieli nam, że na początku była przypowieść, a z niej wysnuła się Biblia i Koran i że jeśli w przypowieści najważniejsze zdanie brzmi „Na początku był… i dalej, dalej”, to początek jest najistotniejszy w ogóle – w sztuce literackiej też.
I wielcy autorzy podjęli trud opisu wszystkiego in statu nascendi. Kreowali w swej prozie świat pełen jeszcze nienazwanych elementów, ledwo widocznych, ale ruchliwych efemeryd, pragnących przybrać jakiś, często byle jaki kształt, który pozwoli im – po prostu – być.
Jeśli kwestia ostatniej kochanki dyktatora brzmi „od czasu kiedy mnie zgwałcił, gdy miałam 12 lat”, to doskonale wiadomo, że jej narracja ma właśnie taki moment inicjacyjny i jest to czas, w którym powstaje człowiek i towarzyszący mu mit.

Posłuchajmy, oglądajmy, ściągajmy i cieszmy się:

 


Co mi zrobiła Marta Klubowicz?

marta_klubowiczMoje pierwsze spotkanie z tą aktorką polegało na tym, że ją i Ewę Kasprzyk, grające odpowiednio Amelkę i Kwirynę w „Dziewczętach z Nowolipek” Barbary Sass myliłem uporczywie z Emilią Krakowską i do niedawna byłem przekonany, że ta ostatnia grała jedną z dwóch, wymienionych postaci.

Początek znajomości był więc dość interesujący i ktoś przewidujący oraz wystarczająco bystry mógłby się spodziewać, że w owym qui pro quo kryła się bomba z bardzo opóźnionym zapłonem. Ale ja nie spodziewałem się niczego i prostodusznie zanurzyłem się w życiu na następne kilkanaście lat.
W tak zwanym międzyczasie dochodziły do mnie odgłosy z drogi, którą nazwijmy drogą kariery młodziutkiej aktorki. Pobrzmiewało jakieś takie „ależ ta Klubowicz zdolna, młoda, jak całe jej pokolenie”, nie wiedziałem tylko, czy chodziło o pokolenie w ogóle, czy też o generację aktorek które „coś tam, coś tam i tak dalej”, że posłużę się słynnym określeniem aktywności autorstwa posłanki Ewy Kruk (kocham Panią, Pani Ewo!!!). Czyli, że one umieją i mogą więcej od przedstawicielek poprzednich roczników i takie pieprzenie w bambus.
Widziałem ją jeszcze w jakimś spektaklu teatru telewizji. Zachowując wszelkie proporcje tego porównania, powiedziałbym tak jak Czechow, zapytany o opinię o Dostojewskim: „A, czytałem. Bez wrażenia”. Przyjąłem po prostu do wiadomości, że gra właśnie młoda, zdolna – i tyle.
Potem Marta K. zniknęła, a po kilku latach pojawiła się na bardzo odległym horyzoncie, a dobrze poinformowani znajomi donosili mi, że nader często mówi wierszem i to niejednym.

Co mi więc takiego uczyniła Marta Klubowicz, że od jakiegoś czasu uważam, że znacznie jej bliżej do Dostojewskiego, podczas gdy mnie nadal niedosiężnie daleko do Czechowa?
Cóż ona mi zrobiła takiego specjalnego, że myślę o niej, jak o jednej z najwybitniejszych polskich aktorek teatralnych i filmowych?
Ale to drobnostka. Myślę o niej jeszcze jako o jednej z najwybitniejszych postaci polskiej kultury, o kimś wszechstronnie utalentowanym i bardzo, bardzo wiele znaczącym. Tak, w ogóle znaczącym – jakkolwiek zabrzmiałoby to nieprecyzyjnie.

W roku 2000 ujrzałem Martę Klubowicz w roli Aktorki, w inscenizacji telewizyjnej  sztuki Petera Turriniego pt „Miłość na Madagaskarze”  (reżyseria Waldemar Krzystek). W postać Rittera wcielił się Janusz Gajos. Obejrzałem i zapamiętałem. Ten seans spowodował, że zacząłem ją traktować jak poważną aktorkę dramatyczną. Powiedzmy to tak: ujrzałem w niej aktorkę. I jeszcze więcej. Uznałem to spotkanie za czas zetknięcia się z artystką i jej sztuką. To dla mnie bardzo ważny moment.
No i co? Teraz będę piał z zachwytu, rekompensując tym obojętność z poprzednich lat? Może będę się kajać, że nie zauważyłem i nie doceniłem zjawiska, a teraz aż ślinię się z zachwytu, zagłaskując swe chropowate sumienie? A w żadnym cholernym przypadku!!! Niedoczekanie!
Już we wspomnianej roli Aktorki kilka momentów nie dograła, a zakończenie wręcz położyła. Nie ma lekko, pani Marto, jak się w pewnych scenach pokazuje mistrzostwo świata, to już trzeba postarać się wytrzymać wszystko. Takie są moje egoistyczne oczekiwania widza. Patrzę i widzę, i tak ma być. Nie może być zgrabiałego gestu dłoni i palców w wizji nadmorskiego, romantycznego spaceru, gdyż nic takiego środka wyrazu nie uzasadnia. Itede, itepe.
Ale z drugiej strony (z jakiej drugiej? – Ach, ta dialektyka sztuki) pokochałem Panią już podczas pierwszych scen „Miłości na Madagaskarze”. Aktorka siedziała przy sąsiednim stoliku hotelowej knajpy, paliła papierosy w długiej cygarniczce, piła czerwone wino i spod stylowego kapelusza o szerokim rondzie uważnie obserwowała Rittera, opowiadającego nieporadnie fabułę przyszłego filmu latynoskim producentom.
To zaglądanie przez ramię, niewymuszona mimika Pani twarzy tworzyła spektakl w spektaklu. I to właśnie było mistrzostwo świata, które mnie widzowi dotychczas obojętnemu dało okazję do zakochania się. I jeszcze powtórzenie kwestii w scenie z „Casablanki”, granej wraz z Ritterem w hotelowym pokoju. Takie chwile pozostają we mnie na całe życie, a może dla nich właśnie żyję.

Nie dość tego, co dotychczas. Marta Klubowicz uczyniła mi znacznie więcej… .
Wprowadziła mnie w świat niemieckiej poezji XIX-wiecznej, którą wspaniale tłumaczy, a także recytuje, a właściwie mówi, wypowiada podczas magnetycznych spektakli. Dzięki niej poznałem Josepha von Eichendorfa, niezbyt znanego u nas, a przecież żyjącego niegdyś na naszych ziemiach na Opolszczyźnie – poetę głębokiego, chociaż nieco oschłego, albo raczej wstrzemięźliwego (tu dochodzi do głosu mój mocno rozbestwiony emocjonalno-zmysłowy gust i nic na to nie poradzę).

Ale chyba najwięcej uczyniła mi swoimi przejmującymi wierszami, tymi z lat 80-tych, w których narastające z czasem, zracjonalizowane doświadczenie nie stłumiło jeszcze uczuciowej i zmysłowej melodii, nie pokryło asfaltem świętych bebechów. Wtedy właśnie zostały zapisane te niesamowite słowa o świecie, stworzonym przez Boga z odebranej samemu sobie śmierci:

jestem już stary
dlaczego
spytał świat
wielkiego Boga
stworzyłeś mnie
na niepodobieństwo

jestem zły
bo miliardy lat
czekam
na koniec
jaki mi przepowiedziałeś

skarżysz się bo masz umrzeć
i skarżysz się bo nie umierasz
odpowiedział wieczny Bóg

odebrałem sobie śmierć
i uczyniłem z niej ciebie
był i to warunek
tego co nazwałeś
stworzeniem

ale oni nie zrozumieją
tylko ze strachu
nazwali mnie miłością
strach wiarą
a z głupiej zazdrości
uwierzyli
w nieśmiertelność dusz

jeśli bym ciebie obrócił w proch pomyśl
kim będę
samoskazany
na nieskończone
dożywocie

(Przypowieść o wieczności)

To wiersz niezwykle ryzykowny ideowo, ale równocześnie wiersz potężny. Tak to widzę.
Przenikliwa artystka celuje prosto w mój splot słoneczny frazami swoich najlepszych wierszy – w moją dawną samotność, w moje kompleksy, w moje najskrytsze i najgorętsze pragnienia, w moją nieprzepartą chęć dawania miłości i życia. Taka poezja robi ze mną co zechce. Ale co ona sama chce? Pewnie pragnie być napisana przez Martę Klubowicz, jak „Przypowieść o samotności”:

Kto powiedział
że jestem samotny
wykrzyknął palec
wskazujący drugą dłoń
wiem że nie jesteś lustrem

spotkały się w modlitwie

tylko głowa jest samotna
szeptały cicho dłonie
popatrz na jej usta
a nawet oczy
one
mogą widzieć się
tylko w lustrze

Tak, Pani Marto, ja tak dalej patrzę na rzeczywistość i ludzi. Nie odeszło ode mnie „dziecięctwo”, dedykowane mi kiedyś wpisem w książce przez Stachurkę, przez piękną pisarkę dla dzieci Stachę Domagalską, zmarłą trzy lata temu. „Oby jak najdłużej przetrwała w tobie choćby okruszyna dziecięctwa” – tak napisała (tego i Pani jak najserdeczniej życzę)  Na moje szczęście los okazał się łaskawy i nie pozwolił jeszcze skamienieć uczuciom i zmysłom, ani nie pozbawił mnie chwil wspaniałego „odjechania” myśli i całego wrednego racjonalnego bełkotu, przysparzającego jedynie goryczy.

Dlatego cieszę się poezją, sztuką i grą aktorską. Dlatego cieszę się, że Marta Klubowicz zrobiła mi to, co zrobiła. Zrobiła mi na całą resztę mojego życia.

 

 

Fred APKE – dialog

No tak, śnię o kobietach, o kilku konkretnych. Spotykam  się z nimi nocą i prowadzimy dialog. Marzę o takim dialogu z kobietą, jaki usłyszałem, ujrzałem na scenie Fortu Sokolnickiego w sztuce Freda Apke 200px-Joseph_Eichendorff„Pan baron przychodzi boso i płaci guzikiem”.Chcę być takim facetem jak poeta i baron Joseph von Eichendorff i spotkać taką kobietę jak Marie, ciężko doświadczoną przez los, a przede wszystkim przez ludzi. Chcę we śnie, a nawet może na jawie prowadzić takie właśnie rozmowy, które otwierają dusze i z których emanuje odwieczna ludzka miłość.

Jeśli ktoś zobaczy Martę Klubowicz (Marie) i Roberta Mikę (Baron i poeta) na scenie, to w każdej chwili swojego zwątpienia uwierzy w teatr w całej jego wspaniałości i mocy, jaka kryje się w scenicznym dialogu. Przecież to pewne, że jeśli w głębokim mroku trafia się do jedynego naznaczonego światłem miejsca, to można spotkać kogoś, z kim warto, a

nawet trzeba, głęboko spojrzeć sobie w oczy. Gdyby tak nie było – nie byłoby poezji, nie byłoby też życia.

Pan baron przyszedł boso (“każdy podróżuje, jak mu się podoba”) i ujrzał Marie, karczmarkę, tańczącą z wyimaginowanym partnerem wokół stołu. To naprawdę właściwy początek niezwyczajnej znajomości.

Początek może i dobry, ale poeta, jak to poeta zaczął się “rozwijać” wygłaszając różne nieco ekscentryczne opinie, czyli – po prostu według Marie – gadał jak diabeł, czyli wszystko właściwie było w normie, a baron nie wypadł z roli kreatora intelektualnej i duchowej atmosfery:

Diabeł jest jednym z głosów w boskim chórze, który dla nas śpiewa. Tego głosu nie chcemy jednak słuchać – bo nie moglibyśmy już robić takich pobożnych min! Ludzi fascynuje prawda, a nawet prawda budząca grozę – ale jeśli ją odkryją – uciekają w panice na odpust, żeby się rozerwać. Ratują swoje dobre samopoczucie. Bo kto lubi widzieć diabła w tym, co kocha?

Albo:

 

Widzi pani, trzy typy przetrwają w lesie dłużej niż inni: ci dobrze opancerzeni, ci szybcy i ci dobrze zamaskowani. Tych dobrze opancerzonych spotyka się na najwyższym szczeblu, tych szybkich na średnim, a zamaskowanych na najniższym.


Szczerze mówiąc (słowo daję) jest mi to bardzo bliskie mentalnie, to Apkego-Eichendorffa przygotowanie klimatu do nawiązania moich najistotniejszych więzi z kobietami, do rozpoczęcia cienkiego dialogu, który przechodzi w fazę duchowego, ale i fizycznego zbratania, w ciąg emocji najwyższego rzędu, a w efekcie prowadzi do najważniejszego porozumienia dwóch ludzkich istot.

Wyszło mi dość długie zdanie, ale naprawdę sporo kwestii nim załatwiłem. Przede wszystkim mówiąc trochę o sobie (to u mnie nawyk), opisałem najtrafniej, jak potrafiłem zawartość sztuki, treść

pięknego dialogu, rdzeń mikro-kosmosu tego utworu. I w tej spirali zbliżenia poety i Marie zawierają się również ich osobiste tragedie. Dotknięci nimi, otwierają się ku sobiemarta_klubowicz jak kielichy smutnych kwiatów. Nie ozdobnych, nie skrzących kolorami.

Jemu zmarła ukochana, dwuletnia córeczka – ot, tak nagle – z dnia na dzień.

W nieskończonym bólu wybrał samobójstwo jako ukojenie. Chciał dać się porwać wzbierającej rzece, ale ktoś lub może coś w nim wyzwoliło piekielną wolę życia. Raził tą wolą spieniony nurt i wyrwał się na prawdziwy, nie metaforyczny brzeg. I rozpoczął – tak jak stał – mokry i bez butów, wędrówkę ku ciemniejącemu w oddali miastu, aby w końcu trafić na światło i Marie.

I Marie ma swoją historię, a jakże:

 

Byłam jeszcze młodą dziewczyną, kiedy przyszli tu Francuzi. Wtargnęli do naszego domu, zamordowali moją matkę i ojca, zaspokoili się na moim ciele a kiedy już skończyli wylali na mnie zawartość olejowej lampy i zrobili sobie ze mnie ognisko, wokół którego tańczyli z butelkami w dłoniach. Nagle zjawił się w izbie młody francuski Leutnant, zdusił płaszczem ogień i zadźgał moich oprawców. Potem pochyliwszy się nade mną, wziął w dłonie moją twarz i przez łzy powiedział: Excuse moi. Ciągle powtarzał: Excuse moi. Aż zemdlałam i jego głos zniknął w ciemności. Prawie rok mnie pielęgnował. Leżałam w jego pokoju. Sprowadzał najlepszych lekarzy, przynosił mi wszystko – i zawsze łagodnie i czule do mnie przemawiał – ale nie jak zakochany mężczyzna – nie – z dobrocią, która wszystko przenikała, rozświetlała i nie chciała nic w zamian. Nigdy – nie zrobił najmniejszego gestu, aby się do mnie fizycznie zbliżyć. Po prostu ze mną był, ze swoją dobrocią i wielkodusznością, uczył mnie francuskiego, a wieczorami czytał najrozmaitsze historyjki, z których tylko niewielką część mogłam zrozumieć – ale nigdy nie chciałam, żeby przestał – bo tak kochałam słuchać jego głosu. Czasem sprowadzał swego ordynansa, który umiał grać na klawikordzie.

I tańczyliśmy. Kiedyś go zapytałam, dlaczego to wszystko robi? Czy się wstydzi za swoich rodaków, którzy mi zrobili krzywdę? I on odpowiedział: Tak, że się wstydzi, ale nie za rodaków. Potem musiał iść z wojskiem dalej, na bitwy w inne kraje. Zanim wyruszył zabezpieczył mnie w pieniądze i obiecał, że wróci tak szybko, jak tylko będzie mógł. I tak też zrobił. Ale ten człowiek, który przede mną stanął był już tylko cieniem samego siebie. Co prawda z głębi oczu wyzierała jeszcze ta dobroć – ale duch i ciało były złamane. Wstał i powiedział: tak bardzo się wstydzę. I wyszedł z pokoju. Następnego dnia rano, znalazłam go powieszonego. – Od tego czasu spotkało mnie wiele okropności, kiedy potrzebowałam oparcia w Bogu, aby przetrwać – i zawsze były to jego oczy, które świetliste, wyłaniały się z ciemności i słyszałam głos, który mówił: Excuse moi. Excuse moi…


No, tak – możemy powiedzieć, że ta para musiała, a przynajmniej powinna się spotkać, gdyż tak właśnie spotkać się jest sprawiedliwie i słusznie. Zdaję sobie sprawę z niebywałej wątłości tej opinii, ale mam moc sprawczą jej wygłoszenia i nikt mi tego przywileju nie odbierze. Dlatego powtarzam, tak musiało się stać i tak jest sprawiedliwie. I niech mi nikt nie wytyka życzeniowego myślenia, bo ono jest uprawnione, jak każde myślenie, a na pewno bardziej niż bezmyślność i dystans do uczuć.

I tak jak w najbardziej uzasadnionym i mądrym romansie się zdarza, poeta i Marie tańczą do wyimaginowanej muzyki. Ten taniec należy się i nam i im. – “dancing to the end of love and life”. Mnie się on należy szczególnie, bo myślę i czuję, jak tych dwoje, bo oni są we mnie.

I jak tu napisać o aktorach, żeby nie popaść w tępy zachwyt teatromana? Nie wiem doprawdy, jestem w poważnym kłopocie znalezienia słów na wagę.

Marta Klubowicz gra tak, jaką powinna być kobieta z moich snów, z którą prowadzę dialog o życiu, duszy, miłości. Taka jest bowiem siła twórcza tej artystki i to jest najpiękniejsze w jej grze, że świat jej się słucha niczym niesforny bachor.

Kiedy jej Marie pokazuje poecie swoje blizny po oparzeniach, wiemy doskonale, że ciało ma poparzone, ale zdołała ocalić w sobie wierzącego w ludzkie dobro człowieka. Samotna, może bezdzietna, ale otwarta na uczucia, gotowa żyć w najbardziej żywy sposób, jaki tylko możemy sobie wyobrazić. Tak, to widzę w jej dojrzałej, głębokiej roli. Nie dodam nic więcej, gdyż chyba brak mi siły opisu.

Mieszkającego od ponad dwudziestu lat w Berlinie Roberta Mikę widziałem pierwszy raz i mogę uczciwie powiedzieć, że bardzo dobrze się stało, iż go nareszcie zobaczyłem. Gra bardzo wewnętrznie, kreowane przez niego nastroje wahają się od pewności po skrajną niepewność, jego gesty i nieco kanciaste ruchy stanowią samoistną poezję poszczególnych scen.

Jeśli piszę w tonie nader osobistym, że chciałbym być takim facetem, jak grany przez Roberta Mikę poeta, to już żaden opis nie jest mi potrzebny. Znaczy to bowiem, że aktor jest jednocześnie mną samym, to znaczy, iż jestem zamiast niego na scenie i rozmawiam z Marie w sposób ostatecznie istotny. Dziękuję mu serdecznie za obecność w moim życiu.

Jak to dobrze, że Fred Apke zakochał się w Polsce i Polce. Zyskaliśmy bardzo dobrego dramaturga i reżysera. Jego twórczość już bogata, a jeszcze nie całkiem znana dostarczy nam dużo satysfakcji, a jego prosty, bezpretensjonalny, a przede wszystkim adekwatny sposób reżyserowania nie umknie naszej uwadze. Jestem o tym głęboko przekonany. Ale jeśli go kiedyś spotkam, to wtrącę kilka słów na temat napięć czysto literackich w nawet bardzo dobrym tekście. Tak też mam. Czasami się mądrzę, jak jakiś intelektualista, czy ktoś w tym dziwnym rodzaju. W każdym przypadku dobrze, że Fred Apke jest u nas. Podobno zaczął naukę polskiego.

Marta Klubowicz, Robert Mika, Fred Apke i Joseph von Eichendorff (znakomity poeta niemieckiego romantyzmu, tłumaczony przez Martę Klubowicz dla jednego z wydawnictw) – i już mamy teatr na miarę naszych niecierpliwych oczekiwań.

FredMKlubFred Apke, fot. Marta Klubowicz

 

Teatr internetowy

"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie Marcin Maj, Wczoraj, 12:02,

Net_theatre Od jutra można oglądać w Sieci spektakl teatru internetowego neTTheatre. Widowisko tego typu ma pozwalać widzowi na "mieszkanie w spektaklu". Spektakl neTTheatre pt. "Taniec znaku" będzie trwał 12 godzin. Wykonawcą jest Tomasz Bazan i teatr Maat Project z Lublina. Reżyserem i operatorem jest Pawel Passini. Z technicznego punktu widzenia Transmisja będzie dostępna na żywo przez http://www.nettheatre.pl/on-line.html oraz mobilnie przez wap.nettheatre.pl. Realizowana będzie na trzech platformach multimedialnych: QuickTime Player, mobiTV iTTv oraz P2P SopCast. W przekazie dla komputerów wykorzystywana jest panoramiczna rozdzielczość 16:9. Transmisje mobilne dają możliwość odbioru przekazu z neTTheatre przez użytkowników wszystkich modeli telefonów komórkowych posiadających wbudowane odtwarzacze multimedialne oraz zaimplementowaną i aktywną pakietową radiową transmisję danych 2,5/3G. Z artystycznego punktu widzenia neTTheatre to prawdopodobnie pierwszy w Europie teatr internetowy, który poszukuje nowych terytoriów ekspresji na obszarze nowych mediów. Widz jest jednocześnie współtwórcą spektaklu. Teatr w założeniu jest "wpleciony w gąszcz znaków i świadomy cyrkulacji komunikatów". Wirtualną scenę łączy ze światem realnym Teatr Chorea, zlokalizowany 60 km od Wrocławia, w sali teatralnej zbudowanej we wnętrzu nieczynnego od lat protestanckiego kościoła w Srebrnej Górze. W najbliższej przyszłości teatr chce wprowadzić nowe interaktywne środki wyrazu – wizualizator ludzkiego głosu, sterowanie na żywo aktorem i hologramy.
"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie – Dziennik Internautów (DI) – Rozrywka – transmisja na żywo teatr internetowy neTTheatre iTTv

Taką niesamowitą informację podaje Dziennik Internatutów , a mnie aż skręca z radości. Własnie wróciłem z Teatru Studio z premiery "Hollyday" w reżyserii Michała Siegoczyńskiego i według jego scenariusza, powstałego z inspiracji opowiadaniem Trumana Capote "Śniadanie u Tiffany’ego".

Napiszę wkrótce o tej premierze, ale teraz pozwólcie mi się pozachwycać sztuką sieci, że w ogóle ona jest. Teatr internetowy, zakładający specyficzny współudział widzów – na przykład – klikających w wybranych przez siebie momentach, w jakimś określonym celu wydaje mi się wizją o jakiej Witkacy nawet by nie zamarzył (oj, chyba nie doceniłem go w tym momencie słabości). Bardzo mnie ta idea ekscytuje i muszę sprawdzić czym się to zjawisko je. Dam znać, oczywiście.