Ostatni Sylwester w teatrze
Teatr Studio i jakaś niewielka salka prób, wieczór – 31 grudnia 2009 r. I my, w kameralnym gronie: Wiesiek Komasa z Giną, Marta Klubowicz z Fredem i Jola ze mną, później dołączyła do nas Irena Jun. Uczestniczyliśmy w kilku teatralnych nocach sylwestrowych, takich hucznych, tłumnych i gwarnych, ale przełom lat 2009/2010 postanowiliśmy uczcić odmiennie, ciszej, spokojniej w żywszym kontakcie z obecnymi na spotkaniu przyjaciółmi.
Było dużo luster, tak jakby salka prób połączona była z garderobą czyli znajdowaliśmy się w otoczeniu mocno teatralnym. Wino, jedzenie, rozmowy, żarty no i tańce na niewielkiej przestrzeni między pierwszym rzędem krzeseł, a garderobianymi stanowiskami.
Jola już wiedziała, że jest chora, a ja wiedziałem, że śmiertelnie i miałem świadomość, że jest to Jej pożegnanie z miejscem tak bliskim sercu, w którym spędziła prawie 40 lat życia. nie wiem jak mi się udało przetrwać tę zabawę sylwestrową, gdyż byłem przejęty bezgranicznym smutkiem i miałem wrażenie uczestniczenia w balu na Titanicu. Gina Komasa (dawniej w Spirituals and Gospel Singers) wkomponowała się idealnie oraz przepięknie w nastrój, intonując a capella czarne pieśni, chwalące Pana i Stwórcę.
I nagle weszła Irena Jun, którą wyściskaliśmy, posypały się życzenia, a Irena (dla Joli i bliskich przyjaciół – Gusia), spojrzawszy w odpowiednim kierunku zawołała: „Marta, Marta, Marta!”, gdyż Marta Klubowicz była gościem spoza Teatru Studio, ale gościem nader chętnie witanym.
I myślałem, że w tym miejscu niesłychanie się rozwinę i naopowiadam o wspaniałym, według mnie najlepszym przedstawieniu Marty „Kiedy rano”, w którym osiągnęła najwyższą formę swego aktorskiego kunsztu, że napisze o Ireny Jun świetnym monodramie „Kolacja u hrabiny Kotłubaj”, o energetycznej roli Wiesia w „Filozofii po góralsku”, o sztukach Freda Apke i że w ogóle poszaleję narracyjnie, ale jakoś nie mogę, bo przecież to był naprawdę ostatni Sylwester teatralny.
Kilka tygodni później zaczęło się ponad półroczne umieranie. Irena i Marta oraz wielu innych przyjaciół nie zapomniało ani przez chwilę o Joli, odwiedzali Ją w domu, w szpitalach, znosili teatralne plotki i nowiny, opowiadali o nowych przedsięwzięciach. I tak do końca…
Zrobiłem kilka zdjęć podczas tamtego spotkania, ale gdzieś mi wsiąkły. No, jak koniec, to koniec. Dam inne, zrobione przez kogoś mi nieznanego podczas wyjazdu do Kazimierza:
Zmarszczki
Niedługo potem, kiedy wyszła Iza, fundując mi dłoń z zakłopotaniem, jakby chcąc umknąć przed znanym gestem cmokanego pożegnania zaczęliśmy z Jolą przygotowywać się do wyjazdu na dializę.
Stałem tuż za nagimi wychudłymi plecami mojej żony i wpatrywałem się w guza wielkości orzecha włoskiego, który nie tak dawno pojawił się na jej lewej łopatce. Rak żarł bezlitośnie.
Jola w ostatnich tygodniach chudła mniej więcej kilogram w ciągu trzech dni, a więc rzeczywiście znikała. Teraz przed włożeniem spódnicy i bluzki zaczęła przyglądać się swojemu ciału. Zauważyła i dotknęła palcem kolejno jakieś wybroczyny, a następnie pokazała skórę na wewnętrznej stronie łokci. „Jaka pomarszczona, ojej” i następnie przejechała dłonią po zmarszczkach w okolicy kolana, w jego zgięciu. „Popatrz” – wymruczała i usiadła na łóżku.
Zbliżyłem oczy do skóry zmiętej na jej nodze, wpatrzyłem sie w te wszystkie, niezliczone fałdki, zagięcia i załamania, jakby chcąc wchłonąć całe piękno mojego świata, wszystkie zawarte w nich uczucia, wszystkie lata wspólnego życia. Pragnąłem zachować dla siebie to odwzorowanie miłości, ślad drogi serca, pamiątkę po najwspanialszych i najgorszych przeżyciach, mapę czasu, który podobno ma atrybut nieskończoności w zupełnie nieprzydatnych mi okolicznościach, natomiast teraz wszystkie odmierzające ów czas zegary wypięły na mnie dupy swych cyferblatów, mających przeważnie zarys koła (taka jest porządkująca ingerencja geometrii w miąższ sentymentalnego ględzenia).
A pierniczę zagrożenie kiczem!
Zbliżyłem wargi do Jolinych zmarszczek i delikatnie zacząłem wargami zbierać z nich, a może nawet wysysać (ale nieśmiało) wszystkie te czułe skarby, nagromadzone przez trwającą miłość. Wchłaniałem pierwsze spotkanie, przerwane koszmarnym stanem nietrzeźwości wybranki, wchłaniałem drugie spotkanie,a do drugich spotkań wybranka absolutnie nie była wdrożona (wszystko kończyło się na pierwszym zetknięciu pijanym seksem, którego na szczęście nigdy w życiu nie doświadczyłem, a Joli zdecydowanie się oparłem), wycałowywałem ponownie nasze pocałunki, wargami dopieszczałem nasze pierwsze pieszczoty, wchłaniałem atmosferę naszych spotkań, podczas których Jola czuła się nienaturalnie, reagowała buntowniczym piciem i straceńczym tańcem w wersji solo (może nigdy cierpliwie pod jej nogami nie pętał się dość spokojnie uparty facet, który – po prostu – czuł i wiedział, że kocha i nic mu tego planu życiowego nie było w stanie wybić z głowy), wchłaniałem początkowe i dość mozolne ucieranie się w łóżku, pod wspólną kołderką kobiety z nieciekawymi doświadczeniami seksualnymi i mężczyzny zrujnowanego psychofizycznie dwudziestoma latami hulanki i alkoholowego biesiadowania w warunkach ekstremalnych. Dotykałem wargami zmarszczek odciśniętych moim ciałem w okresie najwspanialszych erotycznych uniesień, wchłaniałem rozkosz poczęcia córeczki, poraniłem wargi o twardszą fałdkę wyciśniętą rączką dziecka straconego. Całowałem.
Później przysiadłem na miejscu, z którego przed kilkudziesięcioma minutami podniosła się Iza, kobieta o dojrzałej urodzie, której każda zmarszczka dodaje smaku i blasku. Ale ja ich nie znam.
Pomyślałem, że chyba… . Nie, nie „chyba” – miałem pieprzoną pewność, że powinna na tym miejscu nadal siedzieć i uważnie przyglądać się historii naszej miłości, opowiadanej w czasie śmiertelnej choroby.
Iza – bohaterka mojej opowiastki pt „Pycha”, jeszcze nie napisanej, a która ją zadziwi chronologią wątków.
Przytuliłem Jolę, całowałem jej szyję, ale najistotniejsze dla mnie było głaskanie, pieszczotliwy dotyk, prowadzenie dłoni wzdłuż jej kruchego już ciała. Czuła pieszczota wydaje mi się najpiękniejszą pochwałą trwającego życia.
Telefon.
Podjechał ambulans – czas na dializę.
Moja żona, Jola zmarła 7 sierpnia br, a 11 sierpnia została pochowana obok swego Ojca, ułana z wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., Joachima Boniewicza. Asystę kościelną zapewnili redemptoryści ze Szczecinka z kościoła pw Św. Ducha.
Teatr internetowy
"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie Marcin Maj, Wczoraj, 12:02,
Od jutra można oglądać w Sieci spektakl teatru internetowego neTTheatre. Widowisko tego typu ma pozwalać widzowi na "mieszkanie w spektaklu". Spektakl neTTheatre pt. "Taniec znaku" będzie trwał 12 godzin. Wykonawcą jest Tomasz Bazan i teatr Maat Project z Lublina. Reżyserem i operatorem jest Pawel Passini. Z technicznego punktu widzenia Transmisja będzie dostępna na żywo przez http://www.nettheatre.pl/on-line.html oraz mobilnie przez wap.nettheatre.pl. Realizowana będzie na trzech platformach multimedialnych: QuickTime Player, mobiTV iTTv oraz P2P SopCast. W przekazie dla komputerów wykorzystywana jest panoramiczna rozdzielczość 16:9. Transmisje mobilne dają możliwość odbioru przekazu z neTTheatre przez użytkowników wszystkich modeli telefonów komórkowych posiadających wbudowane odtwarzacze multimedialne oraz zaimplementowaną i aktywną pakietową radiową transmisję danych 2,5/3G. Z artystycznego punktu widzenia neTTheatre to prawdopodobnie pierwszy w Europie teatr internetowy, który poszukuje nowych terytoriów ekspresji na obszarze nowych mediów. Widz jest jednocześnie współtwórcą spektaklu. Teatr w założeniu jest "wpleciony w gąszcz znaków i świadomy cyrkulacji komunikatów". Wirtualną scenę łączy ze światem realnym Teatr Chorea, zlokalizowany 60 km od Wrocławia, w sali teatralnej zbudowanej we wnętrzu nieczynnego od lat protestanckiego kościoła w Srebrnej Górze. W najbliższej przyszłości teatr chce wprowadzić nowe interaktywne środki wyrazu – wizualizator ludzkiego głosu, sterowanie na żywo aktorem i hologramy.
"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie – Dziennik Internautów (DI) – Rozrywka – transmisja na żywo teatr internetowy neTTheatre iTTvTaką niesamowitą informację podaje Dziennik Internatutów , a mnie aż skręca z radości. Własnie wróciłem z Teatru Studio z premiery "Hollyday" w reżyserii Michała Siegoczyńskiego i według jego scenariusza, powstałego z inspiracji opowiadaniem Trumana Capote "Śniadanie u Tiffany’ego".
Napiszę wkrótce o tej premierze, ale teraz pozwólcie mi się pozachwycać sztuką sieci, że w ogóle ona jest. Teatr internetowy, zakładający specyficzny współudział widzów – na przykład – klikających w wybranych przez siebie momentach, w jakimś określonym celu wydaje mi się wizją o jakiej Witkacy nawet by nie zamarzył (oj, chyba nie doceniłem go w tym momencie słabości). Bardzo mnie ta idea ekscytuje i muszę sprawdzić czym się to zjawisko je. Dam znać, oczywiście.