Piotr Wójcicki – Długa Rozmowa
Witryna konserwatywna
Like
Like
Tweet
Tweet
+1
+1
youtube
youtube
RSS
RSS

Zbigniew Pindor – WIESŁAWA JANASZA ROZMOWY Z BACONEM

Witam na łamach strony nowego Autora, historyka sztuki, Zbigniewa Pindora. Oto tekst o sztuce rzeźbiarza Wiesława Janasza:


Rzeźby Wiesława Janasza z cyklu „Rozmowy z Baconem” to misterium poszukiwania wartości estetycznych w świecie pozbawionym wartości. Artysta w rozmowie przyznał,  że „…żyje aby zobaczyć piękno”.

Jego twórczość rzeźbiarska skupia się wokół problemów egzystencjalnych, jest poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie o bezradność człowieka wobec wyzwań losu, niepokojów moralnych i ograniczeń jego fizyczności. Janasz zawsze rzeźbi człowieka. Analizuje ludzkie ciało w skomplikowanym układzie kompozycyjnym, by dotrzeć do sedna jego fizyczności i duchowej złożoności jednocześnie. Jego rzeźby wkraczają w obszary graniczne pomiędzy światem sztuki a światem rzeczywistym. Dla artysty ważne jest zaznaczenie realności, przedmiotowości w każdym dziele z bardzo wyraźną skłonnością do zmysłowego opracowania materii rzeźbiarskiej, także za pomocą koloru, bo często są to wytrawiane brązy lub barwna ceramika. Postaci z jego rzeźb są agresywne, niepokojące, nienaturalnie zdeformowane, zaludniają odrealnioną przestrzeń, w której panuje nastrój dramatyzmu i teatralnej ekspresji. Kombinacja jednolitych stylistycznie elementów pozwala widzowi zrekonstruować swą wiedzę o przedmiocie i samym temacie rzeźby. Rzeźbiarz ułatwia widzowi to zadanie subtelnie operując kolorem i fakturą ceramiki, która przy całej swej surowości ma w sobie nutę lekkości i zmysłowości.

W przypadku Wiesława Janasza kształt, przedmiot i otaczająca go przestrzeń stanowią jedność wyrażoną w uproszczonym czytelnym znaku. Dążenie do syntezy formy nie powoduje w tych pracach

Wieslaw_Janasz

rezygnacji z linearnej dekoracyjności, wydobywania z płynnej formy zarysu ludzkiej postaci, która w przypadku kompozycji Janasza zdaje się być oplątana siecią myśli i uczuć, przeświadczenia, ze dramat jest jedynym absolutem ludzkiej egzystencji, a artyści są szczególnie głęboko świadomi kruchości i nicości życia. Wrażliwość Janasza na ludzkie cierpienie została wyrażona w formie bezkompromisowej, bardzo charakterystycznej i łatwo kojarzonej z autorem. Jak sam przyznaje jego rzeźby to próba odpowiedzi na pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości na cierpienie z jednej strony, z drugiej poszukiwanie metod jednoznacznego przekazu, eksploracja rzeczywistości by w możliwie jak największym stopniu oddać jej intensywność (stąd np. destrukcyjne deformacje postaci i przedmiotów w jego dziełach)  przy jednoczesnym nie popadaniu w ilustracyjność.

Janasz przyznaje, że rzeźbi głównie ludzi nie dlatego, że interesuje go, jacy naprawdę są. Bardziej interesuje go, jacy okazują się być w danej sytuacji, jak znajdują się w danym otoczeniu, środowisku. Twórcze eksperymenty z rzeźbiarską materią doprowadziły artystę do stworzenia własnej unikatowej techniki, którą sam nazywa ”rzeźbą à la prima”. Zmysłowe podejście do rzeźbiarskiego warsztatu, daje nieoczekiwane efekty w postaci dzieł o wyrafinowanej strukturze i dekoracyjnych układach kompozycyjnych. Dynamika poszczególnych kompozycji wynika z wewnętrznego napięcia emocjonalnego twórcy. Ta artystyczna praktyka pozwala wydobyć wszystkie niuanse z glinianej formy, poddawanej późnej termicznej obróbce, akcentując wartość indywidualnej ekspresji – niezależnie od jej późniejszej materializacji. Technika, którą stosuje Janasz wyzwala nowe emocje, wywiązuje enigmatyczną więź, której wizualizacja pojawia się potem gotowej rzeźbie. Takie postępowanie zbliża bardzo twórczość artysty do nurtu neokspresjonistycznego nowoczesnej rzeźby.

W rzeźbach artysty jest zamierzone napięcie, niespokojny konglomerat płynnych form, oczekiwanie na dopełnienie stanu emocjonalnego wyrazistą formą. Niekiedy jednak największe uproszczenie, niemal abstrakcyjność pracy, pojemność i ponadczasowość tworzonego rzeźbiarskiego znaku staje się wartością autonomiczną skupioną na mówieniu o rzeczach dla artysty najważniejszych. Rzeźby Janasza manifestują kult ciała,

odwołując się do zdobyczy sztuki współczesnej. Jednocześnie spełniają kryteria ocen estetycznych, które choć uformowały się kilkadziesiąt lat temu – potwierdzają swoją ważność także dziś. Czytelne są w niej reminiscencje sztuki dawnej, często we współczesnej transkrypcji, zabarwione osobistymi doświadczeniami i fascynacjami.  Twórczość  rzeźbiarska Wiesława Janasza reprezentuje w czystej postaci ten nurt figuracji, który ma wyraźną zmysłową orientację.

To zrozumiałe, że nie zawsze mamy do czynienia z progresywną formą, są na wystawie prace odnoszące się do osiągnięć rzeźby jeszcze z czasów Moore’a i Giacomettiego, a przede wszystkim malarstwa Bacona, z którym Janasz prowadzi otwarty dialog. Dialog odnoszący się do samej istoty artystycznej wypowiedzi i miejsca artysty we współczesnym świecie. Dziś Francis Bacon uważany jest za jednego z najwybitniejszych malarzy europejskich tworzących po II wojnie światowej. Bacon jako temat swoich obrazów wybrał człowieka, kontynuując tradycję malarstwa figuratywnego w okresie, gdy sztuka europejska zdominowana była przez style wywodzące się z abstrakcji. Chociaż obrazy Bacona znajdują odpowiedniki w rzeczywistości, są równocześnie wieloznaczne i uniwersalne. Jego tematy to kondycja ludzka, samotność i cierpienie.

Ten sam obszar tematyczny fascynuje także Wiesława Janasza. Jako temat swoich rzeźb wybrał człowieka, kontynuując tradycję sztuki figuratywnej. Podobnie jak u Bacona tematem jego dzieł jest człowiek samotny, wyobcowany, przedstawiony w sytuacji zagrożenia, w

atmosferze pełnej dramatycznego napięcia. Autora wystawy łączy z Baconem podobna wrażliwość na prawdy uniwersalne i skłonność do posługiwania się czytelną formą pełną egzystencjalnych nastrojów. Wybór Bacona jako partnera do dyskusji o kondycji współczesnej sztuki i patrona wystawy nie był przypadkowy.

Wiesław Janasz swoimi rzeźbami pragnął zwrócić uwagę, że nawet  kontrowersyjna w przesłaniu, nieskrępowana ekspresja i prezentacja własnego ja połączona z tematyką kondycji ludzkiej, cierpienia, samotności jest dla współczesnych twórców możliwa do ukazania o ile ich refleksja dotyczy tematów uniwersalnych. Rzeczywistość dosłowna ulega w ich pracach wielokierunkowym transformacjom: od konkretności do symboliczności, od teraźniejszości w stronę transcendencji, od oczywistości do enigmatyczności oraz od realnej problematyki w kierunku rozważań nad zamkniętym artystycznym uniwersum. Twórczość Bacona zawsze wzbudzała żywe zainteresowanie i wywoływała niekiedy skrajne reakcje. Dlatego stała się punktem odniesienia dla Wiesława Janasza, który w swoich najnowszych kompozycjach w aluzyjny sposób przywołał świat wyjątkowej, intrygującej ekspresji tego malarza. Odwołanie się do

Bacona jest jedynie luźnym skojarzeniem. Bardziej istotne przesłanie wystawy zawiera się w próbie „schwytania rzeczywistości” artystycznej  by największym stopniu oddać jej intensywność. Janasz swoją twórczością potwierdza, że jest coś takiego w naturze ludzkiej, co zmusza do tworzenia sztuki, ale jest też coś w naturze sztuki, co czyni z jej dzieła coś więcej, niż tylko dekorację – nadaje jej wyższy sens.

Zbigniew Pindor

Warszawa, październik 2010

Francis Bacon – Trzy próby autoportretu (Three Studies On Selfportrait) – 1948r.

4 Francis Bacon - Tryptyk 1976.jpg_thumb

 

Galeria van Golik zaprasza na wystawę rzeźb Wiesława Janasza pt „Rozmowy z Baconem” w dniach od 15 listopada do 2 grudnia 2010r.

  • ul. Berezyńska 27 m.6
  • Warszawa
tel.: (022) 616 0446,  608 445 000

Fred APKE – dialog

No tak, śnię o kobietach, o kilku konkretnych. Spotykam  się z nimi nocą i prowadzimy dialog. Marzę o takim dialogu z kobietą, jaki usłyszałem, ujrzałem na scenie Fortu Sokolnickiego w sztuce Freda Apke 200px-Joseph_Eichendorff„Pan baron przychodzi boso i płaci guzikiem”.Chcę być takim facetem jak poeta i baron Joseph von Eichendorff i spotkać taką kobietę jak Marie, ciężko doświadczoną przez los, a przede wszystkim przez ludzi. Chcę we śnie, a nawet może na jawie prowadzić takie właśnie rozmowy, które otwierają dusze i z których emanuje odwieczna ludzka miłość.

Jeśli ktoś zobaczy Martę Klubowicz (Marie) i Roberta Mikę (Baron i poeta) na scenie, to w każdej chwili swojego zwątpienia uwierzy w teatr w całej jego wspaniałości i mocy, jaka kryje się w scenicznym dialogu. Przecież to pewne, że jeśli w głębokim mroku trafia się do jedynego naznaczonego światłem miejsca, to można spotkać kogoś, z kim warto, a

nawet trzeba, głęboko spojrzeć sobie w oczy. Gdyby tak nie było – nie byłoby poezji, nie byłoby też życia.

Pan baron przyszedł boso (“każdy podróżuje, jak mu się podoba”) i ujrzał Marie, karczmarkę, tańczącą z wyimaginowanym partnerem wokół stołu. To naprawdę właściwy początek niezwyczajnej znajomości.

Początek może i dobry, ale poeta, jak to poeta zaczął się “rozwijać” wygłaszając różne nieco ekscentryczne opinie, czyli – po prostu według Marie – gadał jak diabeł, czyli wszystko właściwie było w normie, a baron nie wypadł z roli kreatora intelektualnej i duchowej atmosfery:

Diabeł jest jednym z głosów w boskim chórze, który dla nas śpiewa. Tego głosu nie chcemy jednak słuchać – bo nie moglibyśmy już robić takich pobożnych min! Ludzi fascynuje prawda, a nawet prawda budząca grozę – ale jeśli ją odkryją – uciekają w panice na odpust, żeby się rozerwać. Ratują swoje dobre samopoczucie. Bo kto lubi widzieć diabła w tym, co kocha?

Albo:

 

Widzi pani, trzy typy przetrwają w lesie dłużej niż inni: ci dobrze opancerzeni, ci szybcy i ci dobrze zamaskowani. Tych dobrze opancerzonych spotyka się na najwyższym szczeblu, tych szybkich na średnim, a zamaskowanych na najniższym.


Szczerze mówiąc (słowo daję) jest mi to bardzo bliskie mentalnie, to Apkego-Eichendorffa przygotowanie klimatu do nawiązania moich najistotniejszych więzi z kobietami, do rozpoczęcia cienkiego dialogu, który przechodzi w fazę duchowego, ale i fizycznego zbratania, w ciąg emocji najwyższego rzędu, a w efekcie prowadzi do najważniejszego porozumienia dwóch ludzkich istot.

Wyszło mi dość długie zdanie, ale naprawdę sporo kwestii nim załatwiłem. Przede wszystkim mówiąc trochę o sobie (to u mnie nawyk), opisałem najtrafniej, jak potrafiłem zawartość sztuki, treść

pięknego dialogu, rdzeń mikro-kosmosu tego utworu. I w tej spirali zbliżenia poety i Marie zawierają się również ich osobiste tragedie. Dotknięci nimi, otwierają się ku sobiemarta_klubowicz jak kielichy smutnych kwiatów. Nie ozdobnych, nie skrzących kolorami.

Jemu zmarła ukochana, dwuletnia córeczka – ot, tak nagle – z dnia na dzień.

W nieskończonym bólu wybrał samobójstwo jako ukojenie. Chciał dać się porwać wzbierającej rzece, ale ktoś lub może coś w nim wyzwoliło piekielną wolę życia. Raził tą wolą spieniony nurt i wyrwał się na prawdziwy, nie metaforyczny brzeg. I rozpoczął – tak jak stał – mokry i bez butów, wędrówkę ku ciemniejącemu w oddali miastu, aby w końcu trafić na światło i Marie.

I Marie ma swoją historię, a jakże:

 

Byłam jeszcze młodą dziewczyną, kiedy przyszli tu Francuzi. Wtargnęli do naszego domu, zamordowali moją matkę i ojca, zaspokoili się na moim ciele a kiedy już skończyli wylali na mnie zawartość olejowej lampy i zrobili sobie ze mnie ognisko, wokół którego tańczyli z butelkami w dłoniach. Nagle zjawił się w izbie młody francuski Leutnant, zdusił płaszczem ogień i zadźgał moich oprawców. Potem pochyliwszy się nade mną, wziął w dłonie moją twarz i przez łzy powiedział: Excuse moi. Ciągle powtarzał: Excuse moi. Aż zemdlałam i jego głos zniknął w ciemności. Prawie rok mnie pielęgnował. Leżałam w jego pokoju. Sprowadzał najlepszych lekarzy, przynosił mi wszystko – i zawsze łagodnie i czule do mnie przemawiał – ale nie jak zakochany mężczyzna – nie – z dobrocią, która wszystko przenikała, rozświetlała i nie chciała nic w zamian. Nigdy – nie zrobił najmniejszego gestu, aby się do mnie fizycznie zbliżyć. Po prostu ze mną był, ze swoją dobrocią i wielkodusznością, uczył mnie francuskiego, a wieczorami czytał najrozmaitsze historyjki, z których tylko niewielką część mogłam zrozumieć – ale nigdy nie chciałam, żeby przestał – bo tak kochałam słuchać jego głosu. Czasem sprowadzał swego ordynansa, który umiał grać na klawikordzie.

I tańczyliśmy. Kiedyś go zapytałam, dlaczego to wszystko robi? Czy się wstydzi za swoich rodaków, którzy mi zrobili krzywdę? I on odpowiedział: Tak, że się wstydzi, ale nie za rodaków. Potem musiał iść z wojskiem dalej, na bitwy w inne kraje. Zanim wyruszył zabezpieczył mnie w pieniądze i obiecał, że wróci tak szybko, jak tylko będzie mógł. I tak też zrobił. Ale ten człowiek, który przede mną stanął był już tylko cieniem samego siebie. Co prawda z głębi oczu wyzierała jeszcze ta dobroć – ale duch i ciało były złamane. Wstał i powiedział: tak bardzo się wstydzę. I wyszedł z pokoju. Następnego dnia rano, znalazłam go powieszonego. – Od tego czasu spotkało mnie wiele okropności, kiedy potrzebowałam oparcia w Bogu, aby przetrwać – i zawsze były to jego oczy, które świetliste, wyłaniały się z ciemności i słyszałam głos, który mówił: Excuse moi. Excuse moi…


No, tak – możemy powiedzieć, że ta para musiała, a przynajmniej powinna się spotkać, gdyż tak właśnie spotkać się jest sprawiedliwie i słusznie. Zdaję sobie sprawę z niebywałej wątłości tej opinii, ale mam moc sprawczą jej wygłoszenia i nikt mi tego przywileju nie odbierze. Dlatego powtarzam, tak musiało się stać i tak jest sprawiedliwie. I niech mi nikt nie wytyka życzeniowego myślenia, bo ono jest uprawnione, jak każde myślenie, a na pewno bardziej niż bezmyślność i dystans do uczuć.

I tak jak w najbardziej uzasadnionym i mądrym romansie się zdarza, poeta i Marie tańczą do wyimaginowanej muzyki. Ten taniec należy się i nam i im. – “dancing to the end of love and life”. Mnie się on należy szczególnie, bo myślę i czuję, jak tych dwoje, bo oni są we mnie.

I jak tu napisać o aktorach, żeby nie popaść w tępy zachwyt teatromana? Nie wiem doprawdy, jestem w poważnym kłopocie znalezienia słów na wagę.

Marta Klubowicz gra tak, jaką powinna być kobieta z moich snów, z którą prowadzę dialog o życiu, duszy, miłości. Taka jest bowiem siła twórcza tej artystki i to jest najpiękniejsze w jej grze, że świat jej się słucha niczym niesforny bachor.

Kiedy jej Marie pokazuje poecie swoje blizny po oparzeniach, wiemy doskonale, że ciało ma poparzone, ale zdołała ocalić w sobie wierzącego w ludzkie dobro człowieka. Samotna, może bezdzietna, ale otwarta na uczucia, gotowa żyć w najbardziej żywy sposób, jaki tylko możemy sobie wyobrazić. Tak, to widzę w jej dojrzałej, głębokiej roli. Nie dodam nic więcej, gdyż chyba brak mi siły opisu.

Mieszkającego od ponad dwudziestu lat w Berlinie Roberta Mikę widziałem pierwszy raz i mogę uczciwie powiedzieć, że bardzo dobrze się stało, iż go nareszcie zobaczyłem. Gra bardzo wewnętrznie, kreowane przez niego nastroje wahają się od pewności po skrajną niepewność, jego gesty i nieco kanciaste ruchy stanowią samoistną poezję poszczególnych scen.

Jeśli piszę w tonie nader osobistym, że chciałbym być takim facetem, jak grany przez Roberta Mikę poeta, to już żaden opis nie jest mi potrzebny. Znaczy to bowiem, że aktor jest jednocześnie mną samym, to znaczy, iż jestem zamiast niego na scenie i rozmawiam z Marie w sposób ostatecznie istotny. Dziękuję mu serdecznie za obecność w moim życiu.

Jak to dobrze, że Fred Apke zakochał się w Polsce i Polce. Zyskaliśmy bardzo dobrego dramaturga i reżysera. Jego twórczość już bogata, a jeszcze nie całkiem znana dostarczy nam dużo satysfakcji, a jego prosty, bezpretensjonalny, a przede wszystkim adekwatny sposób reżyserowania nie umknie naszej uwadze. Jestem o tym głęboko przekonany. Ale jeśli go kiedyś spotkam, to wtrącę kilka słów na temat napięć czysto literackich w nawet bardzo dobrym tekście. Tak też mam. Czasami się mądrzę, jak jakiś intelektualista, czy ktoś w tym dziwnym rodzaju. W każdym przypadku dobrze, że Fred Apke jest u nas. Podobno zaczął naukę polskiego.

Marta Klubowicz, Robert Mika, Fred Apke i Joseph von Eichendorff (znakomity poeta niemieckiego romantyzmu, tłumaczony przez Martę Klubowicz dla jednego z wydawnictw) – i już mamy teatr na miarę naszych niecierpliwych oczekiwań.

FredMKlubFred Apke, fot. Marta Klubowicz

 

Artyści i ich sztuka – linki na szewski poniedziałek


Przejrzałem dawne artykuły. Nazbierało się ich już sporo. Ponieważ zawita do nas kolejny roweryMKlubponiedziałek, a więc powód jest wyjątkowo uzasadniony, postanowiłem przedstawić garść linków do wybranych wpisów, zachęcając do poznania, albo przypomnienia sobie o czym rzecz cała była. Rzecz jasna o artystach i ich dziełach, a w szczegółach tak to wyglądało:

 

Teatr internetowy

"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie Marcin Maj, Wczoraj, 12:02,

Net_theatre Od jutra można oglądać w Sieci spektakl teatru internetowego neTTheatre. Widowisko tego typu ma pozwalać widzowi na "mieszkanie w spektaklu". Spektakl neTTheatre pt. "Taniec znaku" będzie trwał 12 godzin. Wykonawcą jest Tomasz Bazan i teatr Maat Project z Lublina. Reżyserem i operatorem jest Pawel Passini. Z technicznego punktu widzenia Transmisja będzie dostępna na żywo przez http://www.nettheatre.pl/on-line.html oraz mobilnie przez wap.nettheatre.pl. Realizowana będzie na trzech platformach multimedialnych: QuickTime Player, mobiTV iTTv oraz P2P SopCast. W przekazie dla komputerów wykorzystywana jest panoramiczna rozdzielczość 16:9. Transmisje mobilne dają możliwość odbioru przekazu z neTTheatre przez użytkowników wszystkich modeli telefonów komórkowych posiadających wbudowane odtwarzacze multimedialne oraz zaimplementowaną i aktywną pakietową radiową transmisję danych 2,5/3G. Z artystycznego punktu widzenia neTTheatre to prawdopodobnie pierwszy w Europie teatr internetowy, który poszukuje nowych terytoriów ekspresji na obszarze nowych mediów. Widz jest jednocześnie współtwórcą spektaklu. Teatr w założeniu jest "wpleciony w gąszcz znaków i świadomy cyrkulacji komunikatów". Wirtualną scenę łączy ze światem realnym Teatr Chorea, zlokalizowany 60 km od Wrocławia, w sali teatralnej zbudowanej we wnętrzu nieczynnego od lat protestanckiego kościoła w Srebrnej Górze. W najbliższej przyszłości teatr chce wprowadzić nowe interaktywne środki wyrazu – wizualizator ludzkiego głosu, sterowanie na żywo aktorem i hologramy.
"Taniec znaku" w teatrze internetowym, także mobilnie – Dziennik Internautów (DI) – Rozrywka – transmisja na żywo teatr internetowy neTTheatre iTTv

Taką niesamowitą informację podaje Dziennik Internatutów , a mnie aż skręca z radości. Własnie wróciłem z Teatru Studio z premiery "Hollyday" w reżyserii Michała Siegoczyńskiego i według jego scenariusza, powstałego z inspiracji opowiadaniem Trumana Capote "Śniadanie u Tiffany’ego".

Napiszę wkrótce o tej premierze, ale teraz pozwólcie mi się pozachwycać sztuką sieci, że w ogóle ona jest. Teatr internetowy, zakładający specyficzny współudział widzów – na przykład – klikających w wybranych przez siebie momentach, w jakimś określonym celu wydaje mi się wizją o jakiej Witkacy nawet by nie zamarzył (oj, chyba nie doceniłem go w tym momencie słabości). Bardzo mnie ta idea ekscytuje i muszę sprawdzić czym się to zjawisko je. Dam znać, oczywiście.