Piotr Wójcicki – Długa Rozmowa
Witryna konserwatywna
Like
Like
Tweet
Tweet
+1
+1
youtube
youtube
RSS
RSS

Ostatni Sylwester w teatrze

Teatr Studio i jakaś niewielka salka prób, wieczór – 31 grudnia 2009 r. I my, w kameralnym gronie: Wiesiek Komasa z Giną, Marta Klubowicz z Fredem i Jola ze mną, później dołączyła do nas Irena Jun. Uczestniczyliśmy w kilku teatralnych nocach sylwestrowych, takich hucznych, tłumnych i gwarnych, ale przełom lat 2009/2010 postanowiliśmy uczcić odmiennie, ciszej, spokojniej w żywszym kontakcie z obecnymi na spotkaniu przyjaciółmi.

Było dużo luster, tak jakby salka prób połączona była z garderobą czyli znajdowaliśmy się w otoczeniu mocno teatralnym. Wino, jedzenie, rozmowy, żarty no i tańce na niewielkiej przestrzeni między pierwszym rzędem krzeseł, a garderobianymi stanowiskami.

Jola już wiedziała, że jest chora, a ja wiedziałem, że śmiertelnie i miałem świadomość, że jest to Jej pożegnanie z miejscem tak bliskim sercu, w którym spędziła prawie 40 lat życia. nie wiem jak mi się udało przetrwać tę zabawę sylwestrową, gdyż byłem przejęty bezgranicznym smutkiem i miałem wrażenie uczestniczenia w balu na Titanicu. Gina Komasa (dawniej w Spirituals and Gospel Singers) wkomponowała się idealnie oraz przepięknie w nastrój, intonując a capella czarne pieśni, chwalące Pana i Stwórcę.

I nagle weszła Irena Jun, którą wyściskaliśmy, posypały się życzenia, a Irena (dla Joli i bliskich przyjaciół – Gusia), spojrzawszy w odpowiednim kierunku zawołała: „Marta, Marta, Marta!”, gdyż Marta Klubowicz była gościem spoza Teatru Studio, ale gościem nader chętnie witanym.

I myślałem, że w tym miejscu niesłychanie się rozwinę i naopowiadam o wspaniałym, według mnie najlepszym przedstawieniu Marty „Kiedy rano”, w którym osiągnęła najwyższą formę swego aktorskiego kunsztu, że napisze o Ireny Jun świetnym monodramie „Kolacja u hrabiny Kotłubaj”, o energetycznej roli Wiesia w „Filozofii po góralsku”, o sztukach Freda Apke i że w ogóle poszaleję narracyjnie, ale jakoś nie mogę, bo przecież to był naprawdę ostatni Sylwester teatralny.

Kilka tygodni później zaczęło się ponad półroczne umieranie. Irena i Marta oraz wielu innych przyjaciół nie zapomniało ani przez chwilę o Joli, odwiedzali Ją w domu, w szpitalach, znosili teatralne plotki i nowiny, opowiadali o nowych przedsięwzięciach. I tak do końca…

Zrobiłem kilka zdjęć podczas tamtego spotkania, ale gdzieś mi wsiąkły. No, jak koniec, to koniec. Dam inne, zrobione przez kogoś mi nieznanego podczas wyjazdu do Kazimierza:

Jola Boniewicz – Wójcicka i Wiesław Komasa

Fred APKE – dialog

No tak, śnię o kobietach, o kilku konkretnych. Spotykam  się z nimi nocą i prowadzimy dialog. Marzę o takim dialogu z kobietą, jaki usłyszałem, ujrzałem na scenie Fortu Sokolnickiego w sztuce Freda Apke 200px-Joseph_Eichendorff„Pan baron przychodzi boso i płaci guzikiem”.Chcę być takim facetem jak poeta i baron Joseph von Eichendorff i spotkać taką kobietę jak Marie, ciężko doświadczoną przez los, a przede wszystkim przez ludzi. Chcę we śnie, a nawet może na jawie prowadzić takie właśnie rozmowy, które otwierają dusze i z których emanuje odwieczna ludzka miłość.

Jeśli ktoś zobaczy Martę Klubowicz (Marie) i Roberta Mikę (Baron i poeta) na scenie, to w każdej chwili swojego zwątpienia uwierzy w teatr w całej jego wspaniałości i mocy, jaka kryje się w scenicznym dialogu. Przecież to pewne, że jeśli w głębokim mroku trafia się do jedynego naznaczonego światłem miejsca, to można spotkać kogoś, z kim warto, a

nawet trzeba, głęboko spojrzeć sobie w oczy. Gdyby tak nie było – nie byłoby poezji, nie byłoby też życia.

Pan baron przyszedł boso (“każdy podróżuje, jak mu się podoba”) i ujrzał Marie, karczmarkę, tańczącą z wyimaginowanym partnerem wokół stołu. To naprawdę właściwy początek niezwyczajnej znajomości.

Początek może i dobry, ale poeta, jak to poeta zaczął się “rozwijać” wygłaszając różne nieco ekscentryczne opinie, czyli – po prostu według Marie – gadał jak diabeł, czyli wszystko właściwie było w normie, a baron nie wypadł z roli kreatora intelektualnej i duchowej atmosfery:

Diabeł jest jednym z głosów w boskim chórze, który dla nas śpiewa. Tego głosu nie chcemy jednak słuchać – bo nie moglibyśmy już robić takich pobożnych min! Ludzi fascynuje prawda, a nawet prawda budząca grozę – ale jeśli ją odkryją – uciekają w panice na odpust, żeby się rozerwać. Ratują swoje dobre samopoczucie. Bo kto lubi widzieć diabła w tym, co kocha?

Albo:

 

Widzi pani, trzy typy przetrwają w lesie dłużej niż inni: ci dobrze opancerzeni, ci szybcy i ci dobrze zamaskowani. Tych dobrze opancerzonych spotyka się na najwyższym szczeblu, tych szybkich na średnim, a zamaskowanych na najniższym.


Szczerze mówiąc (słowo daję) jest mi to bardzo bliskie mentalnie, to Apkego-Eichendorffa przygotowanie klimatu do nawiązania moich najistotniejszych więzi z kobietami, do rozpoczęcia cienkiego dialogu, który przechodzi w fazę duchowego, ale i fizycznego zbratania, w ciąg emocji najwyższego rzędu, a w efekcie prowadzi do najważniejszego porozumienia dwóch ludzkich istot.

Wyszło mi dość długie zdanie, ale naprawdę sporo kwestii nim załatwiłem. Przede wszystkim mówiąc trochę o sobie (to u mnie nawyk), opisałem najtrafniej, jak potrafiłem zawartość sztuki, treść

pięknego dialogu, rdzeń mikro-kosmosu tego utworu. I w tej spirali zbliżenia poety i Marie zawierają się również ich osobiste tragedie. Dotknięci nimi, otwierają się ku sobiemarta_klubowicz jak kielichy smutnych kwiatów. Nie ozdobnych, nie skrzących kolorami.

Jemu zmarła ukochana, dwuletnia córeczka – ot, tak nagle – z dnia na dzień.

W nieskończonym bólu wybrał samobójstwo jako ukojenie. Chciał dać się porwać wzbierającej rzece, ale ktoś lub może coś w nim wyzwoliło piekielną wolę życia. Raził tą wolą spieniony nurt i wyrwał się na prawdziwy, nie metaforyczny brzeg. I rozpoczął – tak jak stał – mokry i bez butów, wędrówkę ku ciemniejącemu w oddali miastu, aby w końcu trafić na światło i Marie.

I Marie ma swoją historię, a jakże:

 

Byłam jeszcze młodą dziewczyną, kiedy przyszli tu Francuzi. Wtargnęli do naszego domu, zamordowali moją matkę i ojca, zaspokoili się na moim ciele a kiedy już skończyli wylali na mnie zawartość olejowej lampy i zrobili sobie ze mnie ognisko, wokół którego tańczyli z butelkami w dłoniach. Nagle zjawił się w izbie młody francuski Leutnant, zdusił płaszczem ogień i zadźgał moich oprawców. Potem pochyliwszy się nade mną, wziął w dłonie moją twarz i przez łzy powiedział: Excuse moi. Ciągle powtarzał: Excuse moi. Aż zemdlałam i jego głos zniknął w ciemności. Prawie rok mnie pielęgnował. Leżałam w jego pokoju. Sprowadzał najlepszych lekarzy, przynosił mi wszystko – i zawsze łagodnie i czule do mnie przemawiał – ale nie jak zakochany mężczyzna – nie – z dobrocią, która wszystko przenikała, rozświetlała i nie chciała nic w zamian. Nigdy – nie zrobił najmniejszego gestu, aby się do mnie fizycznie zbliżyć. Po prostu ze mną był, ze swoją dobrocią i wielkodusznością, uczył mnie francuskiego, a wieczorami czytał najrozmaitsze historyjki, z których tylko niewielką część mogłam zrozumieć – ale nigdy nie chciałam, żeby przestał – bo tak kochałam słuchać jego głosu. Czasem sprowadzał swego ordynansa, który umiał grać na klawikordzie.

I tańczyliśmy. Kiedyś go zapytałam, dlaczego to wszystko robi? Czy się wstydzi za swoich rodaków, którzy mi zrobili krzywdę? I on odpowiedział: Tak, że się wstydzi, ale nie za rodaków. Potem musiał iść z wojskiem dalej, na bitwy w inne kraje. Zanim wyruszył zabezpieczył mnie w pieniądze i obiecał, że wróci tak szybko, jak tylko będzie mógł. I tak też zrobił. Ale ten człowiek, który przede mną stanął był już tylko cieniem samego siebie. Co prawda z głębi oczu wyzierała jeszcze ta dobroć – ale duch i ciało były złamane. Wstał i powiedział: tak bardzo się wstydzę. I wyszedł z pokoju. Następnego dnia rano, znalazłam go powieszonego. – Od tego czasu spotkało mnie wiele okropności, kiedy potrzebowałam oparcia w Bogu, aby przetrwać – i zawsze były to jego oczy, które świetliste, wyłaniały się z ciemności i słyszałam głos, który mówił: Excuse moi. Excuse moi…


No, tak – możemy powiedzieć, że ta para musiała, a przynajmniej powinna się spotkać, gdyż tak właśnie spotkać się jest sprawiedliwie i słusznie. Zdaję sobie sprawę z niebywałej wątłości tej opinii, ale mam moc sprawczą jej wygłoszenia i nikt mi tego przywileju nie odbierze. Dlatego powtarzam, tak musiało się stać i tak jest sprawiedliwie. I niech mi nikt nie wytyka życzeniowego myślenia, bo ono jest uprawnione, jak każde myślenie, a na pewno bardziej niż bezmyślność i dystans do uczuć.

I tak jak w najbardziej uzasadnionym i mądrym romansie się zdarza, poeta i Marie tańczą do wyimaginowanej muzyki. Ten taniec należy się i nam i im. – “dancing to the end of love and life”. Mnie się on należy szczególnie, bo myślę i czuję, jak tych dwoje, bo oni są we mnie.

I jak tu napisać o aktorach, żeby nie popaść w tępy zachwyt teatromana? Nie wiem doprawdy, jestem w poważnym kłopocie znalezienia słów na wagę.

Marta Klubowicz gra tak, jaką powinna być kobieta z moich snów, z którą prowadzę dialog o życiu, duszy, miłości. Taka jest bowiem siła twórcza tej artystki i to jest najpiękniejsze w jej grze, że świat jej się słucha niczym niesforny bachor.

Kiedy jej Marie pokazuje poecie swoje blizny po oparzeniach, wiemy doskonale, że ciało ma poparzone, ale zdołała ocalić w sobie wierzącego w ludzkie dobro człowieka. Samotna, może bezdzietna, ale otwarta na uczucia, gotowa żyć w najbardziej żywy sposób, jaki tylko możemy sobie wyobrazić. Tak, to widzę w jej dojrzałej, głębokiej roli. Nie dodam nic więcej, gdyż chyba brak mi siły opisu.

Mieszkającego od ponad dwudziestu lat w Berlinie Roberta Mikę widziałem pierwszy raz i mogę uczciwie powiedzieć, że bardzo dobrze się stało, iż go nareszcie zobaczyłem. Gra bardzo wewnętrznie, kreowane przez niego nastroje wahają się od pewności po skrajną niepewność, jego gesty i nieco kanciaste ruchy stanowią samoistną poezję poszczególnych scen.

Jeśli piszę w tonie nader osobistym, że chciałbym być takim facetem, jak grany przez Roberta Mikę poeta, to już żaden opis nie jest mi potrzebny. Znaczy to bowiem, że aktor jest jednocześnie mną samym, to znaczy, iż jestem zamiast niego na scenie i rozmawiam z Marie w sposób ostatecznie istotny. Dziękuję mu serdecznie za obecność w moim życiu.

Jak to dobrze, że Fred Apke zakochał się w Polsce i Polce. Zyskaliśmy bardzo dobrego dramaturga i reżysera. Jego twórczość już bogata, a jeszcze nie całkiem znana dostarczy nam dużo satysfakcji, a jego prosty, bezpretensjonalny, a przede wszystkim adekwatny sposób reżyserowania nie umknie naszej uwadze. Jestem o tym głęboko przekonany. Ale jeśli go kiedyś spotkam, to wtrącę kilka słów na temat napięć czysto literackich w nawet bardzo dobrym tekście. Tak też mam. Czasami się mądrzę, jak jakiś intelektualista, czy ktoś w tym dziwnym rodzaju. W każdym przypadku dobrze, że Fred Apke jest u nas. Podobno zaczął naukę polskiego.

Marta Klubowicz, Robert Mika, Fred Apke i Joseph von Eichendorff (znakomity poeta niemieckiego romantyzmu, tłumaczony przez Martę Klubowicz dla jednego z wydawnictw) – i już mamy teatr na miarę naszych niecierpliwych oczekiwań.

FredMKlubFred Apke, fot. Marta Klubowicz