Piotr Wójcicki – Długa Rozmowa
Witryna konserwatywna
Like
Like
Tweet
Tweet
+1
+1
youtube
youtube
RSS
RSS

Dialogi z dziewczyną

– Jest pan samotny?
– Nie.
– Ale naprawdę nie jest pan samotny?
– Ale po co pani informacja, czy jestem samotny?
– Bo byśmy do pana poszli i napili się piwa.
– Nie, nie jestem samotny.
– Ale na pewno?
– Na pewno.

Niska mocno zbudowana blondynka o pospolitej twarzy i o bardzo wyraźnych iksach w nogach. Patrzy okrągłymi jak monety oczami, mówi szybko, wyraźnie i natarczywie dopytująco. Ale nie agresywnie. Dopada mnie na ulicach w kwadracie Radomska, Białobrzeska, Częstochowska, Grójecka na warszawskiej Starej Ochocie.

– Ma pan telefon komórkowy, bo mi zginęła córka. Poszła do przedszkola i nie wróciła. Muszę się dowiedzieć, co się stało? Niech pana da mi komórkę.
– Nie mam.
– Na pewno, nie ma pan?
– Nie mam.
– Oj, ma pan. Niech pan da mi komórkę, proszę.
– Pani mnie już zaczepiała, czy jestem samotny. A teraz, że córka zginęła. Nie mam komórki.
– Oj, ma pan.
– Nie.
– A jest pan samotny?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.

Poszła.

– Pan da papierosa.
– Proszę.
– Oj, pan da dwa, albo trzy.
– Dobrze.
– Czy widać po mnie, że jestem po alkoholu?
– No, trochę.
– Oj, nie. Widać po mnie, że jestem po alkoholu?
– No dobrze. Nie, nie widać, raczej.
– A czuć mi z ust alkohol?
– Czuć.
– Oj, nie – ale naprawdę czuć mi z ust alkohol?
– No, troszkę tak.
– Oj, nie niech pan tak nie mówi. Naprawdę czuć mi z ust alkohol?
– A co? Całować się pani będzie z kimś niepijącym?
– Nie. Idę do opieki społecznej. Czuć mi z ust?
– Trochę tak, ale jak pani stanie dalej, to nie.
– Ale k z bliska, to czuć?
– Tak, ale jak pani stanie dalej, to nie poczują w opiece.
– To pan da jeszcze ze dwa papierosy.
– Proszę.

Poszła.

– Pan da papierosa, albo dwa.
– Dobrze. No i jak było w opiece społecznej?
– Dobrze
– To fajnie.
– Ale nie zamkną mnie na odwyku? Co?
– A niech zamkną, co pani szkodzi?
– Nie chcę. Nie zamkną mnie na odwyku?!
– To dobrze pani zrobi.
– Dlaczego?
– No bo odnajdzie pani jakiś sens w tym wszystkim. Bo jest pani pokręcona, zagubiona i szwenda się pani po okolicy. Nie jest z panią dobrze.
– Dlaczego?
– Dlaczego, przez alkohol.
– Ale nie zamkną mnie na odwyku?
– Niech pani idzie na odwyk. To może pomóc – sam byłem na dwóch i pomogło. Nie widać? W Łukowie byłem też.
– Nie chcę.
– Warto.
– To pan da jeszcze papierosa. Jest pan samotny?
– Dobrze. Nie.

Poszła.

– O, pan da papierosa.
– Dobrze.
– I jeszcze jednego, nie – dwa.
– Proszę.
– Czy mam zdrowy język? Yyyyy.
– Tak.
– Nie ma na nim nic?
– No, trochę jest.
– Jest zakalafiorowany?
– Jaki?
– Zakalafiorowany. Jest zakalafiorowany?
– No może troszkę.
– Widać? Yyyyy.
– Troszkę widać.
– To ja umrę?
– Nie, dlaczego?
– To ja umrę?

Poszła.

oruroma

Odjęło nam ją

bloczysko copy

No i stała przed nami w samych majteczkach, mówiąc: „W głowie mi się kręci. Ale właściwie to gdzie ma mi się kręcić”. Zarechotała chrapliwie, gdyż ją to rozśmieszyło, a głos jej mocno złachało życie.

Ciało jej stanowiło formułę idealną. Pięćdziesiąt pięć lat, a gładkość trzydziestolatki. Nie widziałem tak młodzieńczo rzeźbionego brzucha u żadnej młodej kobiety. Mam szczęście do takich cudów bio-natury – jakkolwiek to zabrzmi – dzięki sobie samemu.

Tylko twarz wskazywała na wiek, ale jej pięknie skrojone, świeże usta i ogromne zielone oczy zacienione długimi, siwymi rzęsami stanowiły przekaz erotycznie wstrząsający. Była pod koniec lat pięćdziesiątych jedną z najpiękniejszych studentek ASP w Krakowie. Ale mnie jej uroda fascynowała właśnie teraz.

Nieco zmęczona wielodniowym piciem była w stanie anielskim.
My też. Wódki było pod dostatkiem. Któryś z poputczików naszych bezdennych, nie dzielonych na doby biesiad przyniósł całą skrzynkę gorzały typu „Baltic Vodka”. Siedzieliśmy więc rzędem na kanapie – Boguś z magicznej Burakowskiej, Jarek i ja. Przepełnieni byliśmy słodką watą zadowolenia – wiedzieliśmy bowiem, iż idąc „za potrzebą” statecznym choć niepewnym krokiem potkniemy się o zgrabny kontenerek, a flaszki dadzą nam znać o swoim treściwym istnieniu brzękiem i subtelnym chlupaniem.

Na lewo od nas na środku podłogi obszernej pracowni niezbyt głośno wyła ogolona na łyso Julia. Była cudownie marmurowo naga, widocznie w ten sposób wygodniej jej było cierpieć. Siedziała z podkulonymi nogami i wadziła się z Panem Bogiem na temat swojej egzystencji.. Wyła w intencji ułaskawienia, wyzwalającego z wrogiego wewnętrznego świata.

Nie zwracaliśmy uwagi na ten ludzko-boski zgrzyt. Sami przecież byliśmy bogami naszego azylu, przynajmniej w tym momencie poczucie potęgi nas rozpierało, a anielstwo stojącej przed nami Ewy stanowiło gwarancję bezpieczeństwa przed jakimkolwiek postronnym potępieniem.

Stała więc przed nami i nie bardzo wiedziała co mówić, ani jak sytuację rozwinąć była bowiem koszmarną szantrapą, którą stan rozanielenia musiał doprowadzać do fundamentalnej konfuzji. Niestety nie przyszedł akurat nasz podręczny ratownik seksualny – Martin, chłopina durna, ale nieoceniony środek na chwilowe zakłopotanie natury erotycznej. Po prostu natychmiast poszedłby z Ewą do łóżka, w ten sposób doceniając klasę estetyczną i byłoby po kłopocie.

A dlaczego nikt z nas, obecnych nie podszedł do niej i nie dotknął delikatnie czy niedelikatnie, ale znacząco jej gładkiego ciała? Przecież nam-mnie podobał się jej anatomiczny portret.

Odpowiedź jest rozbrajająco prosta – czuliśmy się zbyt szczęśliwi, nirwana azylu sprawiała, że wszelki wysiłek psycho-biologiczny był nam-mnie do niczego niepotrzebny. Po co on herosom mikroświata niepodległego, azylu poza wszelkim zewnętrznym uzależnieniem od rzeczywistości, zwanej dodatkowo i trochę bez sensu realną, po co nam klientom nocnych delikatesów jeszcze jakaś dodatkowa satysfakcja, wymagająca sporego nakładu ruchu spoconego ciała?
Mówiąc w sporym i jednak nieco enigmatycznym przybliżeniu, raczej bliższy nam był syf niż prokreacja.

U Ewy bywałem przez kilkanaście brzemiennych w doświadczenie lat.
W jej pracowni tysiące niezapamiętanych rozmów i moich niepowtarzalnych – rzecz jasna – bon-motów wisiało w powietrzu, a raczej było samym powietrzem czy jakąś tam inną materią do oddychania. W uszach miałem nieustanne mruczando boskich stworów, mniej lub bardziej ubranych, ale zawsze pijanych

wampirzyc i wampirów, chłepczących przejrzystą krew z kieliszków, przejrzystą – a więc krew duszy, to ona była naszym czarownym pokarmem i nie ma w tym sformułowaniu żadnej manierycznej szarży. Wiem, co mówię, tak było.

Z tego mruczanda wyłaniają mi się jej słowa wyraźniejsze niż ogólny szmer naszych rozmów. Czasami padało „mój mąż” i miało taki jakby charakter ochronny.

Miała w ciągu życia ze trzech mężczyzn na stałe i jednego ślubnego męża, architekta, bardzo przyzwoitego gościa, który wraz ze swoją żoną i dorosłymi już dziećmi z nowego małżeństwa wspierał ją w okresach szczególnych kryzysów osobistych czyli często, a właściwie permanentnie.

Czasami padało „moja córka” i miało charakter porażającej tęsknoty.
Nie miała dzieci i to był jej wielki wewnętrzny ból. Kiedy mówiła o jakiejś młodej niezidentyfikowanej dziewczynie „córka” jej chropowaty głos tężał, a zielone oczy nabierały intensywnej siły. Patrzyła wtedy jakoś tak bardzo wprost, w perspektywę dla niej wyjątkowo otchłanną. W takich momentach prawie ją kochałem, towarzyszyłem jej (jędzy, wiedźmie, szantrapie, awanturnicy i czarownicy) całym swoim raczej dziurawym worem uczuć.
Miałem już 36 albo 37 lat, samotny i bezdzietny. W naszych jałowych kroczach nie było pulsu życia. Nie czuliśmy tego wspaniałego poszumu tętna, które łączy nas z pięknem, gdy przytulimy się czule, zetkniemy delikatnie konchami, w których słychać nas samych w nieregularnie odmierzanym rytmie.

Kiedyś przyszedłem do pracowni bez wódki. Nie było gości. W pustym mieszkaniu, w obszernym pomieszczeniu pracowni pod ścianą z regałem pełnym książek, na krzesełku siedziała uczesana w mały koczek Ewa i dziargała coś na drutach. Jakiś sweter. Siadłem, paliliśmy mocne papierosy i piliśmy herbatę. Rozmawialiśmy spokojnie i poważnie, jak nigdy. Była wyciszona, skupiona, jej głos nie iskrzył zwyczajną mu jędzowatością.

Mówiliśmy o nas, o naszych sprawach, o znajomych, wspominaliśmy naszych zmarłych współbiesiadników. Niezły apel poległych można by zmajstrować. Prawie wszyscy zrezygnowali z życia na własne życzenie, traktując się sznurem bądź pastylkami.

Kilka tygodni później odjęto jej pierś.
Kiedy odzyskała siłę wszystko w azylu powróciło do swej jedynie akceptowalnej normy. Jak już wspomniałem grono azylantów przerzedziło się – Misio nałykał się prochów i już nie umilał nam życia serdecznym szczerbatym uśmiechem, Włodek C. powiesił się na lampie. Piękną Julię kilkakrotnie odratowywano, aby mogła wadzić się z Bogiem, wyjąc nago na podłodze wśród zbieraniny najwspanialszych obrzympałów, dzikich lokatorów zrujnowanej kamienicy na magicznej Burakowskiej, w pobliżu warszawskich Powązek.

A później Ewie odjęto drugą pierś.
Nie stawała już przed nami w kusej, apetycznej bieliźnie i w anielskim nastroju.
Ale korzystaliśmy nadal z azylu, aby dotrwać do jego końca. Do rychłej śmierci Ewy.

Chodzę czasami – naprawdę tak robię, to nie zabieg narracyjny – na dawną ulicę Nowotki, staję pod tym domem, wznoszę głowę. Na ostatnim piętrze widzę trzy okna miejsca miejsc.
Zostawiłem tam piętnaście swoich niepowtarzalnych lat. W miejscu, które zniknęło.
Jestem śladem po Ewie, jestem jej mężem, jej córką i jej wszystkimi wnukami.


Fot. Marta Klubowicz – z serii „Okna”.

 

KrakowMKlub copy